Penis a sprawa polska. Felieton Adama Jaśkowa (179)

Penis a sprawa polska. Felieton Adama Jaśkowa (179)

Wartość informacyjna przekazów medialnych oscyluje obecnie w okolicach zera, z tendencją ujemną. Nawet jeśli przypadkowo podana zostanie prawdziwa wiadomość, to i tak ginie w morzu wiadomości nieistotnych lub wręcz nieprawdziwych. Mało kto ma czas, możliwość, wiedzę i umiejętności, by weryfikować otrzymywane informacje. Media kompletnie zaniechały tego niezwykle ważnego społecznie procesu. Ich rolę przejmują aktywiści, a ci z kolei bardzo często nie mają ochoty zachowywać bezstronności.

Miałem w tym tygodniu niczego nie pisać, bo sezon ogórkowy, czyli ogólna mizeria, igrzyska, upał i osobiste lekkie zniechęcenie – słowem, normalna letnia chandra. Ale pobudził mnie do ekspresji werbalnej, a w zasadzie epistolarnej, jeden wzwód.

Od razu wyjaśniam niezorientowanym (o ile tacy się uchowali), że nie chodzi tu o wzwód polski, bo w Polsce, jak mówi tradycja, wszystko wszystkim wisi.

Penis, jak donoszą media, jest francuski. Należy do olimpijczyka startującego w zawodach skoku o tyczce i przeszkodził mu – jakoby – w zaliczeniu wysokości. Naszym polskim tyczkarzom nic nie przeszkadzało i też nie zaliczyli. Nie zdobyli ani sławy olimpijskiej, ani choćby medialnej, jak ten Francuz. Jak doniosła uprzejmie Gazeta.pl, filmik miał 9 milionów wyświetleń i ta liczba rośnie. A dzięki Gazeta.pl i innym upowszechniającym tę – powiedzmy – informację, liczba wyświetleń będzie rosła nadal. W związku z tym uprzejmie wszystkich przepraszam za współudział, ale chciałem użyć tego przypadku jako przykładu. Dodatkowo lead redakcyjny na Gazeta.pl zamieszczono z błędem ortograficznym, pisząc słowo „zahaczył” przez „ch”. Freudowskie przejęzyczenie?

Mam wrażenie, że w polskich mediach modna jest nie tylko likwidacja zespołów korektorskich, ale i desperacka walka z autokorektą w programach edytorskich. Oczywiście, wspomniany portal nie jest wyjątkiem, penisy są wszędzie i wszędzie walka z ortografią i autokorektą trwa.

Być może ze starczą tęsknotą wracam do mojego ulubionego lekarza dr. House’a. Robię to nie dlatego, że House (niemal) zawsze w końcu znajdował właściwą diagnozę i skuteczne lekarstwo – takie było założenie serialu – ale ze względu na założenie samego doktora: wszyscy kłamią. Oczywiście, House również kłamał, ale często w słusznym celu. Jego postępowanie to w zasadzie ilustracja naukowej metody badawczej: eksperymentuj, falsyfikuj hipotezy, odrzucaj sfalsyfikowane, szukaj nowych. House’owi nie za każdym razem się udawało, czasem dopiero sekcja ujawniała prawdę, a niekiedy i ona nie.

W życiu (również naukowym) sukcesy, czyli odkrycie prawdy o naturze zjawisk i rzeczywistości, następują o wiele rzadziej niż raz w tygodniu. Życie to nie je(st) bajka, jak mawiają szczęśliwi (bądź nie) posiadacze penisów. Dziś bajki to domena mediów. Wartość informacyjna przekazów medialnych oscyluje obecnie w okolicach zera, z tendencją ujemną. Nawet jeśli przypadkowo podana zostanie prawdziwa wiadomość, to i tak ginie w morzu wiadomości nieistotnych lub wręcz nieprawdziwych. Mało kto ma czas, możliwość, wiedzę i umiejętności, by weryfikować otrzymywane informacje. Media kompletnie zaniechały tego niezwykle ważnego społecznie procesu. Ich rolę przejmują aktywiści, a ci z kolei bardzo często nie mają ochoty zachowywać bezstronności.

W mediach nie ma niewinnych. Moja ulubiona kiedyś „Polityka”, czytana przeze mnie od deski do deski, a konkretnie, od felietonów wstecz do okładki, postanowiła już dawno temu płynąć w głównym nurcie. Wprowadziła zasadę podwójnych tytułów: na końcu tekstu podaje tzw. tytuł oryginalny – jak sądzę, wymyślony przez autora. Główny tytuł jest inny, wymyślony przez specjalistę od tytułów, czyli od niczego, a może już tak bardziej nowocześnie przez AI.

Zawsze z zainteresowaniem czytałem teksty Mirosława Pęczaka. Ten o Marilyn Monroe też bym przeczytał, szczególnie gdyby był zatytułowany „Wieczna blondynka”. Tytuł ten jednoznacznie (dla mnie) sugerował, kto będzie bohaterką tekstu, ale redakcja postanowiła walnąć czytelników z grubej berty tytułem „Kto zabił Marilyn Monroe”. Owszem, pod koniec autor wspomina, że zabiła ją Ameryka (a dokładnie USA), przynajmniej metaforycznie.

Śmiech przez łzy wywoływały u mnie medialne i tzw. społecznościowe wojny o Lennona. To oczywiste, że wiele osób o różnych poglądach – a głównie tych, którym się wydaje, że mają własne poglądy, podczas gdy, jak większość, mają cudze – może traktować Lennona jak swojego barda. Każde dzieło i dziełko, zwłaszcza popularne, żyje własnym życiem w oderwaniu od kontekstu i intencji autora. Lennon we własnym mniemaniu był poetą socjalizującym, i to raczej w stylu socjalizmu utopijnego. Jego (i Yoko Ono) rewolucja polegała na wylegiwaniu się w pokoju hotelowym. Obiektywnie jednak należy zaliczyć Lennona do lewicowych idealistów antykapitalistycznych. Desperackie próby obrony Lennona przed zarzutami o komunizowanie są żenujące, tym bardziej że Lennon już nie wstanie w swojej obronie i nie zaśpiewa „Working class hero”. Mogą to natomiast zrobić koledzy z Green Day, dodając bezlitośnie „American idiot”.

Piosenka „Imagine” była marzeniem leciutko lewicującego poety. Obudźcie mnie, gdy wrzesień się skończy. Albo później.

również na aristoskr.wordpress.com


Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR.

Tekst wart skomentowania? Napisz do redakcji!