Rządom Tuska zarzucano ideologiczną jałowość. Jego postulat „ciepłej wody w kranie” stał się symbolem braku ambicji państwa jako organizacji. „Dobra zmiana” miała zapełnić tę pustkę. Po pięciu latach widzimy wyraźnie, co się stało z naszym krajem. Państwo pogrążyło się w niezwykle głębokim kryzysie moralnym. „Ciepła woda w kranie” była w rzeczywistości projektem państwa niezwykle ambitnego, które miało się zmienić w nowoczesnego świadczeniodawcę usług publicznych przy jednoczesnym powstrzymaniu się od prób umoralniania obywateli. Państwo Tuska proponowało też Kościołowi takie ukształtowanie finansowania kościelnego, które pozwoliłoby realizować zasadę odpowiedzialności wiernych za własną instytucję, a zarazem zachować transparentność procedur. Propozycja ta dawała szansę na zdrowe relacje państwa i Kościoła i być może na uniknięcie wielu późniejszych problemów. Państwo Tuska było także bardzo bliskie objęcia realnego przywództwa w Europie wspólnie z Francją i Niemcami. Niestety, ugięło się pod własną teoretycznością. Ze względu na jego nadmierną centralizację każdy kryzys władzy zarażał całą strukturę. Był to jednak zapewne najbardziej ambitny projekt polskiej modernizacji. Nigdy nie byliśmy tak blisko odgrywania w Europie i świecie roli odpowiadającej naszemu potencjałowi. Z tego punktu widzenia „dobra zmiana” nie mogła przyjść w gorszym momencie. Owszem, tkwił w niej element emancypacyjny, bo była typową „wojną chłopską”, a wybuchła, gdy wszystkim zaczęło się realnie poprawiać, ale też rosły powszechne aspiracje. Dość typowo ta „wojna chłopska” wyniosła do władzy ludzi, którzy żadną emancypacją kogokolwiek nie byli zainteresowani. Współgrało to z interesami hierarchów polskiego Kościoła, szczęśliwych, że udało im się przetrwać plan Tuska, oparty na niemiłych im zasadach odpowiedzialności i transparencji. Doszło więc do zgniłego zespolenia dwóch nihilizmów władzy. Melanż religijno-nacjonalistyczny miał osłaniać proces, w wyniku którego państwo rozumiane jako wspólnota prawa zmieniało się w patrymonium: własność nowej elity. Obok ideologiczno-religijnego sosu nowa struktura patrymonialna uznała, że władzę zapewni jej permanentne szczucie przeciwko mniejszościom i rzucanie gawiedzi ochłapów ze stołu. Jednocześnie zrezygnowano z koncepcji państwa świadczącego usługi publiczne. Po pięciu latach obserwujemy katastrofę tego modelu, przy czym dwa bankructwa moralne: hierarchii polskiego Kościoła i kierownictwa państwa, napędzają się wzajemnie. Reagować trzeba natychmiast, bo niedługo nie będzie już czego zbierać. Polskę wyniszcza zaraza wywołana przez COVID-19 i równie destrukcyjna zaraza moralna. Jedynym ratunkiem jest rząd techniczny, który wspierany przez większość parlamentarną bez PiS‑u i Ziobry przeprowadzi Polskę przez czas zarazy, a następnie zorganizuje wybory. Po wyborach trzeba będzie całkowicie przebudować państwo, które musi ulec gruntownej decentralizacji. Może w końcu popłynie wtedy ciepła woda w kranie. A katolicy muszą się wziąć do gruntownej naprawy swojego Kościoła. Jeżeli te dwie sprawy się powiodą, Polska ma jeszcze szansę. Niewielką, ale ma.
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie KOD.