„Każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie” – stwierdził lord Acton, a jego stwierdzenie odbija się echem przez ostatnie 150 lat historii Kościoła. Katolicki liberał, wielki przeciwnik reform Soboru Watykańskiego I, za swoją największą porażkę uznawał niezdolność do powstrzymania ojców soborowych przed uchwaleniem dogmatu o nieomylności papieża. Jego słowa brzmią szczególnie trafnie dziś, gdy jesteśmy świadkami upadku mitu świętości Kościoła. Być może brzmią przerażająco.
10 listopada 2020 roku Sekretariat Stanu Stolicy Apostolskiej wydał dokument zatytułowany „Raport na temat instytucjonalnej wiedzy i procesu podejmowania decyzji Stolicy Świętej w stosunku do byłego kardynała Theodore’a Edgara McCarricka (1930–2017)” (tłumaczenie własne M.G.). Dokument z miejsca wywołał medialną burzę, a jego obszerną zawartość usiłowały celnie skrócić setki, o ile nie tysiące serwisów informacyjnych na całym świecie. Dziennikarze rozpisywali się o skali i perfidii przestępstw kardynała oraz o tym, jak wyższe i niższe instytucje kościelne systemowo tuszowały fakty o jego zbrodniach.
Z raportu wyłania się obraz groteskowy, obrzydliwy, straszny. Pisząc dosadnie: ręka rękę myje, a wszyscy o wszystkim wiedzą. Świadków i ofiary zastrasza się i zmusza do milczenia, wywołuje się w nich poczucie bezsilności. Przez 460 stron maszynopisu raz po raz przewijają się te same motywy.
Matka molestowanych dzieci bezskutecznie wysyła listy do biskupów USA, nawet do nuncjusza apostolskiego, ryzykując poważnymi konsekwencjami. Cisza, ślad po listach zaginął, nie znalazła ich nawet komisja przygotowująca raport. Pokrzywdzony ksiądz dwukrotnie zgłasza popełnione wobec niego przestępstwa. Za pierwszym razem jest ponownie molestowany, za drugim zimno zbyty, bez żadnej reakcji. Kolejny ksiądz sam dopuścił się przestępstw wobec dwójki dzieci, więc jego doniesienia o niemoralnych relacjach seksualnych między klerem uznano za mało wiarygodne. Sypią się anonimowe wiadomości, rosną podejrzenia.
Stolica Apostolska z urzędującym wówczas Janem Pawłem II nie zrobiła nic, słabo informowana przez lokalnych biskupów, bierna i ospała. Papież i jego najbliższe otoczenie dobrze znali sprawcę, „panowało przekonanie, że w razie upublicznienia sprawy McCarrick będzie zdolny z łatwością oczyścić się z zarzutów”, a zatem upubliczniać nie warto. Wojtyła po PRL‑owskich doświadczeniach pozostawał w przekonaniu, że oskarżenia mogą być elementem akcji dyfamacyjnej mającej na celu zniszczenie autorytetu biskupa, a przez to całego Kościoła. Dlatego zrobił niewiele – nic, co mogłoby przynieść realny skutek, mimo że już za jego pontyfikatu potwierdził się jeden z zarzutów (przebywanie przez biskupa w łóżku z innym mężczyzną, co wytłumaczono rzekomym „brakiem wolnych łóżek”).
Jan Paweł II wielokrotnie awansował McCarricka, mianował go na różne intratne stanowiska, a ten odwdzięczał się szczególnym uznaniem dla polskiego papieża. Szybko awansował na arcybiskupstwo, został kardynałem, był nawet w stanie zorganizować uroczystość, na której oprócz Jana Pawła II obecny był prezydent USA Bill Clinton. Z Wojtyłą spotykał się oficjalnie, spotykał się prywatnie i raport przyznaje, że ta znajomość mogła mieć wpływ na proces podejmowania decyzji w sprawie zarzutów dotyczących przestępstw seksualnych.
Status quo utrzymywał się w czasie pontyfikatu Benedykta XVI. Dopiero gdy za Franciszka pojawiły się nowe, niepodważalne dowody, McCarrick stracił godności duchowne i decyzją Kongregacji Doktryny Wiary został wydalony ze stanu kapłańskiego za molestowanie dzieci i dorosłych. Jego historia jest jedną z wielu, w których przez lata zaniedbań i bezpośredniego tuszowania ucierpiało wielokrotnie więcej osób, niż mogłoby w razie stanowczych kroków władz kościelnych. Obiegająca świat wiadomość, że „Jan Paweł II wiedział”, jest dla Polaków chyba równie przykra jak sam ów fakt, ale tak naprawdę nie to jest w całej sprawie najważniejsze. Bo widoczna zgnilizna moralna, korupcja, klientelizm i szeroko pojęty nieakceptowalny stan Kościoła nie są przyczyną jego problemów. Są skutkiem.
Aby zrozumieć prawdziwą przyczynę, należy zastanowić się głęboko nad zacytowanymi na początku słowami lorda Actona. Nie jest w tej chwili istotne, czy władza świętego, powszechnego i apostolskiego Kościoła rzeczywiście pochodzi od Boga. Rozważanie tego problemu wykracza poza zakres tak krótkiego tekstu. Istotny jest kształt owej władzy, a przede wszystkim to, że w wyniku procesów historycznych przybrała ona charakter absolutny. Samo to rodzi bardzo poważne trudności.
W Europie w zasadzie od czasów Oświecenia panuje mniej lub bardziej stabilne przeświadczenie o konieczności podziału władzy. Najbardziej znaną polityczno-prawną podstawą tego poglądu jest koncepcja Karola Monteskiusza, zakładająca podział na władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Swoje podziały proponowali tacy wielcy myśliciele jak John Locke czy Beniamin Constant, uznający konieczność wyodrębnienia dodatkowo choćby władzy samorządowej. Pogląd ten był zasadniczo motywowany obawą przed złożeniem wszystkich kompetencji w ręce jednego organu, względnie po prostu jednego człowieka. Władze muszą się równoważyć, trzymać nawzajem w szachu (system checks and balances, jak mówią Anglicy), by uchronić społeczność przed niepohamowaną tyranią. Dodatkowo zaobserwowano to, co stanowi oś rozważań Actona: im więcej władzy skupia się w rękach jednostki, tym bardziej jednostka ta jest skłonna do jej nadużywania. Władze dyktatorskie czy monarchiczne zwykle uszczuplają swobody obywateli i same zaczynają radykalnie w nie wkraczać. Kwitnie korupcja, bo nie istnieje siła zdolna jej przeciwdziałać, kwitną patologie społeczne, bo nikt nie sprawuje nad nimi nadzoru poza samym skorumpowanym, pełnym patologii systemem. Uprawnienia w systemie absolutnym idą „z góry do dołu” (top-down), są kształtowane przez panującego, który zaraża je swoim skorumpowaniem. Odwrotnie dzieje się w systemie podziału władzy, gdzie uprawnienia idą „z dołu do góry” (bottom-up), a wszelka władza jest kontrolowana i może działać tylko na podstawie i w granicach prawa.
Mając to przed oczyma, należy zdać sobie sprawę, że Kościół stanowi pewną szczególną władzę. Dla osób wierzących jego magisterium jest obok Pisma i Tradycji najważniejszym źródłem wiary i moralności. Nauka społeczna Kościoła w znacznym stopniu ukształtowała polityczną rzeczywistość Europy, kładąc doktrynalne podwaliny pod chadecję. Kościół dysponuje władzą majątkową, obraca fortunami jak wielka korporacja. Dysponuje władzą społeczną, w wielu miejscach na świecie lokalny biskup czy proboszcz jest autorytetem, którego opinii słuchają decydenci. O poparcie takich papieży jak Jan XXIII czy Jan Paweł II zabiegał ONZ, w powszechnej świadomości ten drugi przyczynił się walnie do upadku komunistycznego bloku wschodniego.
Administracja kościelna, podzielona oczywiście na poszczególnych proboszczów i biskupów, jest w swoim zarysie ukształtowana pionowo i hierarchicznie. Na czele stoi biskup Rzymu, „Zastępca Chrystusa, Pasterz całego Kościoła na ziemi”, sprawujący „pełną i najwyższą władzę”, któremu „przysługuje prawo określania sposobu, indywidualnego lub kolegialnego, wykonywania najwyższego zadania”, a „przeciwko jego wyrokowi lub dekretowi nie ma apelacji” (Kodeks Prawa Kanonicznego, kanony 331–333). Zgodnie z wydaną przez Sobór Watykański I konstytucją Pastor aeternus z 1870 roku papież jest nieomylny w sprawach wiary i moralności.
Przyzwyczailiśmy się do tego stanu, trwa on przecież już 150 lat. Półtora stulecia, w którym mimo wielu tryumfów doszło do pogłębiającego się zepsucia w szeregach Kościoła, a w konsekwencji do utraty przezeń pozycji i znaczenia. Wybuchały w tym czasie skandale pedofilskie, narastał sprzeciw społeczny wobec gromadzenia fortun i mieszania się w struktury władzy politycznej przez instytucje kościelne, protesty budziła krytykowana, nieprzystająca do rzeczywistości etyka seksualna. „Wierzę w Boga, ale nie w Kościół” stało się powiedzeniem używanym nawet przez najgorliwszych wiernych.
Władza papieża nie zawsze była jednak tak silna. W przeciwnym razie Sobór Watykański I nie byłby potrzebny. Historycznie należy wskazać na duże znaczenie przeciwstawnej myśli – koncyliaryzmu, który głosił prymat soboru nad papieżem i demokratyzm w kościele. Do prominentnych zwolenników koncyliaryzmu należeli wybitny filozof, zakonnik William Ockham (autor słynnej „brzytwy Ockhama”), pisarz polityczny Marsyliusz z Padwy czy polski prawnik Paweł Włodkowic. Spór pomiędzy ultramontanami (zwolennikami władzy papieża, którzy zwyciężyli w 1870 roku) a koncyliarystami trwał przez stulecia i mocno przyczynił się do rozwoju katolickiej nauki.
Koncyliaryści postrzegali Kościół przede wszystkim jako wspólnotę wiernych, a nie jako hierarchiczną strukturę władzy, i pragnęli przenieść ten postulat z teorii do praktyki, wprowadzając systemowe zabezpieczenia. Władza papieża miała być wykonawcza, ograniczona i kontrolowana, a urzędy kościelne obsadzane zgodnie z wyborem wiernych. Władza w Kościele szłaby bottom-up, od wiernych przez kler aż do Watykanu. W ten sposób członkowie Kościoła zapewniliby sobie możliwość „patrzenia na ręce” swoim hierarchom, a cała struktura oparta byłaby na fundamencie demokracji i prawa. Łączność z ludem stałaby się nie tylko sloganem, częstokroć pustym, ale realną koniecznością dla biskupów i kleru. Hierarchię wypełniałby świeża krew, bez bagażu korupcji i patologii, bardziej transparentna w swoich poczynaniach i bardziej otwarta na rzeczywistość. Sobór jako coś na kształt władzy ustawodawczej niewątpliwie miałby choć tę zaletę, że reprezentowano by na nim różne poglądy i punkty widzenia.
Ostatecznie należy się zgodzić, że właściwe działanie Kościoła jest w interesie nas wszystkich. Kościół mający władzę to siła zdolna czynić zarówno ogromne zło, jak i – gdy jest odpowiednio kierowana – wielkie dobro,. Kościół zepsuty i zamknięty to Kościół pełen ludzkiego cierpienia, dryfujący coraz dalej nie tylko od ludzkich oczekiwań, ale także od własnych deklaracji, wyznań i ideałów. Należy z jednej strony dostrzegać systemowe źródła problemów, z drugiej mieć na uwadze, że obecny system nie był jedynym istniejącym, a już w żadnym wypadku nie jest jedynym możliwym. Jakaś forma przesunięcia od absolutyzmu papieskiego w stronę koncyliaryzmu może mieć konkretne skutki przynajmniej jako podstawa pracy nad naprawą Kościoła, której w realnej mierze próżno się spodziewać po zamkniętych szczytach struktury. Upowszechnienie się tej perspektywy jest korzystne, cokolwiek ostatecznie postanowimy z nią zrobić.