Nie zna współczesnych Polaków ten, kto nigdy nie zanurzył swego umysłu w odmęcie idei Wielkiej Lechii. A jest w niej niemal wszystko to, co drzemie w dzisiejszych zbiorowych emocjach ludu znad Wisły. Zresztą, nie tylko tego ludu.
Przede wszystkim jest rezygnacja z resztek Oświecenia, które nigdy tak do końca się w Polsce nie przyjęło. Wielka Lechia każe „spadać” całej dotychczasowej metodzie naukowej, a w dużym stopniu nawet samemu rozumowi. Magia świata przednaukowego jest dużo ciekawsza, nie narzuca nam racjonalnych konsekwencji ani odpowiedzialności. Tych, którzy zgodnie z koncepcją oświeceniową uważają, że bez odpowiedzialności nie ma też wolności, wystarczy zgasić stwierdzeniem, że tym gorzej dla tej wolności.
Oświeceniowy scjentyzm miał co prawda wyzwolić człowieka z ciemnoty, ale z czasem stał się zbyt krępujący i — co tu dużo mówić — nudny. Wypada więc teraz wyzwolić się z narzędzia wyzwolenia i ponad rozumem postawić wolę, a nawet więcej: fantazję. Będzie ciekawiej! Cóż z tego, że może być też groźniej, skoro jednocześnie przeczymy konsekwencjom, odrzucamy związek między przyczyną i skutkiem, a wraz z odpowiedzialnością także wolność?
Nie oznacza to bynajmniej, że Wielkiemu Lechicie nie wolno z gruzów epoki Rozumu wygrzebać słów czy pojęć w niej stworzonych. Czyż zwycięscy barbarzyńcy nie używali rzymskich narzędzi, choć sami nie umieli ich wytwarzać ani naprawiać, a nawet nie zawsze znali ich pierwotne przeznaczenie? Dopóki się nie stępią, nie skruszą, nie rozsypią, można je śmiało stosować, jeśli taka wola.
Myliłby się bowiem ten, kto w idei Wielkiej Lechii dostrzegałby nowość duchowej głębi. Przeciwnie. Idea ta przypomina raczej wysoką i chybotliwą konstrukcję słów i pojęć spotykanych w nauce, choć pozbawioną metody naukowej. Przypadkową. Przetworzoną przez baśniową fantazję. Jak starożytne mity czy średniowieczne legendy. Jak sarmacki mit dawnej szlachty. Niekonsekwencja czy odrzucenie przez świat nauki w niczym tu nie przeszkadzają, a wręcz pozwalają na więcej.
Śmiało więc wyjątkowość Wielkich Lechitów można przypisać specjalnej grupie genów, splatając ich los z — wydawałoby się — skompromitowaną teorią rasy aryjskiej. Lechici‑Ariowie jawią się wówczas jako twórcy wielkiego imperium, które gromiło Persów, biło Aleksandra Macedońskiego i Juliusza Cezara, ucierało nosa samemu Karolowi Wielkiemu. Starożytnych bogów można natomiast, wzorem Daenikena, zobaczyć jako całkiem realnych przybyszy z obcych planet, a pogańskie kręgi na szczytach polskich wzgórz jako lądowiska ich pojazdów. Domykając temat, Wielką Lechię połączymy z mitami o lądach-imperiach w rodzaju Atlantydy. Zresztą, te zaginione lądy i tak były koloniami kosmicznych cywilizacji Plejadian, Niburian, Bakaratinian i innych…
I jesteśmy w domu. W domu, w którym każdy mebel jest z innego kompletu, a może nawet nie jest nasz, tylko sąsiada, który zostawił go u nas przez zapomnienie. W domu, w którym zamierzaliśmy się urządzić, ale zabrakło nam pomysłu, a potem woli współpracy. W którym na ścianie wisi krzyżyk jako znak czegoś, o czym ktoś nam kiedyś mówił, ale nie słuchaliśmy uważnie. W którym mieliśmy się nauczyć życia w prawdziwym świecie, ale nam się odechciało i wymyśliliśmy świat własny.
Ech, gdyby nas dziś zobaczyli Wielcy Lechici…