Tanie wieści o mediach. Felieton Adama Jaśkowa (173)

Tanie wieści o mediach. Felieton Adama Jaśkowa (173)

Trudno pominąć rolę mediów w demokracji. Nawet złe i słabe są niezbędne, choć wtedy trudno liczyć, że demokracja nie będzie słaba. Co więcej, słabość polskiej demokracji ma swoją przyczynę – nie jedyną wprawdzie – w słabości polskich mediów. W dodatku są one w stałym regresie, a przecież nigdy po transformacji nie stały na jakimś specjalnie wysokim poziomie. Teraz nie dostarczają wiedzy ani o kraju, ani o zagranicy. Trudno się zorientować, czy to, czego dostarczają, jest komuś potrzebne.

Premier Tusk nie ceni sobie mediów. A już na pewno nie ceni mediów tzw. tradycyjnych, jeszcze drukowanych, ledwie dyszących. Publicznych też nie ceni, choć wie, że bywają potrzebne – władzy i rządowi. Oceniając działalność rządu, trudno odnaleźć ślady jakichś koncepcji, projektów ładu medialnego. Aktualny nieład funkcjonujący po prawnym, choć nie zawsze poprawnym przejęciu mediów publicznych wydaje się rządowi odpowiadać. Minister Sienkiewicz zrobił swoje i w nagrodę (lub za karę) przeszedł do Parlamentu Europejskiego.

W lutym zaprezentowano założenia do projektu ustawy o mediach publicznych. Były tam ciekawe postulaty, na przykład połączenie regionalnych ośrodków radia i telewizji, nowe, stabilne finansowanie mediów publicznych oraz wybór ich władz. Oczywista wydaje się likwidacja Rady Mediów Narodowych, choć już nie ograniczenie wpływu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji na powoływanie władz spółek medialnych. Prace nad projektem miały być pilne, ale dokument wciąż jeszcze nie trafił z rządu do Sejmu. Projekt w takim lub podobnym kształcie ma niewielkie szanse na uzyskanie akceptacji lokatora pałacu z wielkim żyrandolem. Jednak ustawa powinna powstawać w procesie konsultacji ze wszystkimi zainteresowanymi, a także w powiązaniu z innymi potrzebnymi zmianami systemu mediów w Polsce.

I tu od razu pojawia się zgrzyt. Rządowy projekt zmiany ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, czyli mocno spóźniona implementacja dwóch dyrektyw Parlamentu Europejskiego i Rady UE (z 2019 roku), pominął kwestię relacji miedzy gigantami rynku medialnego a twórcami treści, czyli polskimi mediami tradycyjnymi i elektronicznymi: „(…) od wielu lat światowe giganty technologiczne zarabiają olbrzymie pieniądze na reklamach związanych z wyprodukowanymi przez nas treściami. I my z tego prawie niczego nie dostajemy. Wszystkie zyski płyną do owych platform i w znakomitej większości są wyprowadzane poza Polskę. To jest oczywiście odrębna dyskusja o systemie podatkowym i rozwiązaniach służących unikaniu płacenia podatków we właściwych krajach” – mówił po posiedzeniu komisji kultury prezes Izby Wydawców Prasy. „Jeżeli ktoś zarabia na naszych treściach, powinien się tymi zarobkami dzielić z tym, który poniósł koszty wyprodukowania tych treści. (…) Przepisy, które rząd proponuje, w takim kształcie naszym zdaniem nadal tego nie gwarantują. Nadal ten projekt zawiera zapisy, które pozostawiają bardzo wiele niejasności interpretacyjnych oraz bardzo wiele wyjątków, które pozwalają uniknąć konieczności płacenia wydawcom i dziennikarzom za ich pracę”.

Francja i Kanada wymusiły na światowych oligopolistach, takich jak Google, dzielenie się zyskami z twórcami treści, czyli mediami krajowymi i lokalnymi.

Forsując ustawę jedynie wprowadzającą unijne przepisy – przypominam, z 2019 roku – rząd odkłada na bok interesy polskich mediów. Jeśli odkłada je ad Kalendas Graecas, większość z nich może tego terminu nie doczekać. Losy polskich mediów rozstrzygną się przed końcem tej dekady lub jeszcze szybciej. Duża część mediów lokalnych jest pośrednio w rękach rządu (a bezpośrednio we władzy Orlenu). Dotąd nie pojawił się pomysł na ich dalsze funkcjonowanie, ale dalsze ich funkcjonowanie bez pomysłu i strategii to tylko odsuwanie ich likwidacji w czasie.

Rozumiem, że premierowi tego kraju media lokalne czy w ogóle media tradycyjne nie są niezbędne ani do życia, ani do sprawowania władzy. Trumpowi wystarczała jedna telewizja i Twitter. Trudno jednak pominąć rolę mediów w demokracji. Nawet złe i słabe są niezbędne, choć wtedy trudno liczyć, że demokracja nie będzie słaba. Co więcej, słabość polskiej demokracji ma swoją przyczynę – nie jedyną wprawdzie – w słabości polskich mediów. W dodatku są one w stałym regresie, a przecież nigdy po transformacji nie stały na jakimś specjalnie wysokim poziomie. Teraz nie dostarczają wiedzy ani o kraju, ani o zagranicy. Trudno się zorientować, czy to, czego dostarczają, jest komuś potrzebne.

Do obojętności KO i osobiście premiera Tuska wobec mediów należy dopisać jeszcze niechęć do Euronews, której premier nie wyzbył się w czasie pobytu w Brukseli. Nadal jesteśmy jedynym krajem UE bez własnej wersji językowej tego kanału informacyjnego. A przecież gdyby taka wersja była już wcześniej dostępna na przykład w nadajnikach naziemnych, mogłaby niektórym otworzyć oczy. Na świat i tak w ogóle. Nie otworzyła i polska wieś (oraz miasto) nadal jest spokojna. Na wieki wieków?

Uwagi na marginesie. Rzeczpospolita publikuje sondaż opinii o premierze i ministrach, w którym to tylko sam premier wraz z ministrami Sikorskim i Bodnarem uzyskują więcej ocen pozytywnych niż negatywnych. Premier, wiadomo, bo najlepiej wypada w telewizji. Minister Sikorski zapewne za pewność siebie przewyższającą nie tylko jego bezpośrednich poprzedników, ale nawet Józefa Becka. Doceniono też ministra Bodnara, co może dziwić, bo ciężkiej pracy raczej się w rządzie nie docenia. Reszta ministrów na minusie, ale przecież powinniśmy wiedzieć, że nie mają wielkich szans spełnić szybko wyborczych obietnic ani rozwiązać nabrzmiałych problemów. Na samym końcu rankingu ministrowie Kosiniak-Kamysz, Hennig-Kloska i Nowacka. Jeśli coś może zaskakiwać, to brak w ostatniej trójcy ministry Leszczyny. W tym wypadku jej „działalność” nie została doceniona. Ale tempus fugit, jak mawiają Rzymianie i poseł Giertych.

również na aristoskr.wordpress.com


Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR.

Tekst wart skomentowania? Napisz do redakcji!