Każda epoka ma swojego idola – mówiono. Bacon by powiedział, że każda epoka ma swoje złudzenia poznawcze. Proces powstawania idoli najciekawiej opisał Terry Pratchett, co prawda nie w przywołanych tu w tytule „Pomniejszych bóstwach”, ale w „Wiedźmikołaju”. Idole to właśnie takie pomniejsze złudzenia poznawcze, czyli bóstwa.
Każda epoka ma swojego idola – mówiono. Bacon by powiedział, że każda epoka ma swoje złudzenia poznawcze. Proces powstawania idoli najciekawiej opisał Terry Pratchett, co prawda nie w przywołanych tu w tytule „Pomniejszych bóstwach”, ale w „Wiedźmikołaju”. Idole to właśnie takie pomniejsze złudzenia poznawcze, czyli bóstwa. Przyjmuje się, że najłatwiej o nie w okresie dorastania, gdy dziecko poszukuje wzorów, a jeszcze nie potrafi odróżnić złudzeń od rzeczywistości. W wielu dorosłych, jak się okazuje, nadal żyje dziecko. Zachęta do odkrywania w sobie dziecka nie wydaje się jednak dobrą radą.
Jak pamiętam, ostatnim moim idolem był Tomek Wilmowski – choć w zasadzie nie był to idol, tylko podziwiana postać fikcyjna. Każda jednak podziwiana postać jest trochę fikcyjna, a im więcej tej fikcji, tym częściej postać może uchodzić za idola.
Zwykły podziw czy zachwyt różni od idolatrii to, że idol zachwyca w każdym swoim przejawie, czynie i geście – nieważne, czy gest jest bohaterski czy czyniący… nic.
Czasami nawet czuję się jakby uboższy z powodu braku idola. Zaglądam wtedy na strony portali nazywanych dla niepoznaki informacyjnymi, oglądam fotosy idoli i kandydatów na idoli. I mi przechodzi.
Tomek był w porzo, jak to się kiedyś mówiło. Patriota, ale i obieżyświat. Miał przygody, pomyłki, ale też dużo szczęścia, jak to w powieści dla młodzieży. Z żywymi kandydatami na idoli czy idolki bywało gorzej, bo życie to nie bajka – znaczy się, nie powieść. Niestety, mój wrodzony sceptycyzm i nabyty krytycyzm szybko dekonstruowały takich kandydatów. Owszem, jedni podobali mi się bardziej, drudzy mniej. Bardziej pewnie ci , których nie miałem okazji dokładnie poznać czy więcej się o nich dowiedzieć. W przeciwieństwie do mnie, ludzie zwykle tracą przy bliższym poznaniu. Niewiele chyba brakowało, a moim idolem mógłby zostać Kościuszko, ale nie wyszło, choć trochę się starał. Następny w kolejce był Tadeusz Boy Żeleński. Były też osoby, które wielbiłem za ich twórczość lub poglądy, nie wnikając w całokształt ich czynów. Podziw na granicy uwielbienia dla Kofty (Jonasza), Tuwima, Młynarskiego czy Leśmiana nie jest trudny, przynajmniej dla mnie. Podobnie z (od)twórcami muzyki: od Mahlera czy Griega po Gary Moora, Erica Claptona, Lennona, RHCP, Pearl Jam i wielu, wielu innych. Lennon szczególnie był mi bliski, nie tyle wtedy, gdy śpiewał, że ma nadzieję („Imagine”) – bo przecież wiem, że nie ma nadziei – ile wtedy, gdy nie wierzył nawet w Boba Zimmermana Dylana („God”). Pewnie byłby zdziwiony, że Dylan dostał Nobla, ale nie dane mu było dożyć i się zdziwić. Jak do tego doszło, odpowiedź zna tylko wiatr. Gdybym sam miał dawać nagrody bardom, to głosowałbym wszystkimi kończynami za Leonardem boskim Cohenem.
Skoro już mowa o bardoidolach, to warto wspomnieć o Cacie Stevensie. Czy mam wyprzeć z pamięci „Lady D’Arbanville”, „Morning has broken” i „Wild world”, bo Cat odleciał i został Yusufem? Nigdy nie wymagałem, żeby zgadzał się z moim światopoglądem, ani też – mam nadzieję – on nie oczekiwał tego od swoich słuchaczy. A jeśli nawet oczekiwał, to jego problem.
A co mam zrobić z Erikiem Claptonem, który odmówił koncertowania w reżimie sanitarnym? Nie wierzy w wirusa? Lennon nie wierzył w Dylana, a ja nawet bardziej wierzę Lennonowi niż Claptonowi. Dalej będę słuchał „Layli” (i nie tylko), bo to song wszech czasów. Na pewno nie pójdę na koncert, bo Clapton nie będzie grał w reżimie sanitarnym, a ja w żadnym innym bym się nie stawił. Poza tym koncerty są coraz droższe.
Pomniejsze bóstwa rozpleniły się w epoce Internetu, choć przecież nie pojawiły się dopiero wtedy. To dzieci plotki, prasy brukowej i telewizji śniadaniowej. Jest taki stary rysunek Andrzeja Mleczki: pracownik mediów z mikrofonem prosi —Niech pan powie cokolwiek, a ja to puszczę na gorąco. I to jest model dzisiejszych mediów. Zresztą, media nie są już potrzebne, bo wielu potrafi mówić „cokolwiek” na gorąco, a nawet to nagrywać i wrzucać do sieci. I niestety wielu to robi.
Konfrontacja opinii na temat szczepień ujawniła ogrom dezinformacji, w jakim na co dzień tkwimy. Bo przecież opór wobec szczepień, w tym tych obowiązkowych, narastał od dawna, przy biernej na ogół postawie instytucji państwa i przedstawicieli nauki. Co gorsza, jedni i drudzy tolerowali opinie proepidemiczne, dosyć częste w obu tych środowiskach.
Oczywiście, możemy wszystko zwalać na Rosję i Chiny, ale sami tworzymy sobie ocean ignorancji – niektórzy z nieufności wobec władzy (co akurat nie powinno dziwić), inni z lęków własnych i cudzych. Do tego dolewane są bzdury serwowane w reklamach cudownych środków dających cudowne efekty. Wszystkim rządzą pomniejsi bogowie zrodzeni z naszych lęków i ignorancji. Być może bardziej nie wierzymy w siebie, niż wierzymy w innych, którzy niestety wierzą sobie często bezpodstawnie.
Należy starannie dobierać sobie pomniejsze bóstwa, a najbezpieczniej jest wybierać te pluszowe. Pod warunkiem, że jednak nie mówią.
PS W rozważaniach pominąłem tych idoli, którzy – jak twierdzą – odżywiają się światłem. To przecież nie idole, lecz bogowie lub boginie. Albo wielkie poznawcze złudzenia.
również na aristoskr.wordpress.com
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie