Ratyfikacja traktatu lizbońskiego (tzw. traktatu reformującego Unię) też pokazała, że odstajemy od Europy. Tylko dwa kraje nie wprowadziły do obiegu prawnego Karty praw podstawowych. Jeden z nich, Wielka Brytania (a w zasadzie, jak sami mieszkańcy się zorientowali, Zjednoczone Królestwo) jest już poza Unią i nie wygląda ostatnio ani na wielką, ani na szczególnie zjednoczoną. Drugi z tych krajów, jak się pewnie orientujecie, to wielka i zjednoczona Rzeczpospolita Polska.
Koncept Unii Europejskiej zawsze cieszył się w Polsce większym poparciem obywateli niż klasy politycznej. To w pewnym sensie zrozumiałe. Akces do Unii zwiększał uprawnienia i możliwości obywateli, a zmniejszał zakres władzy politycznej i realnej polityków. Tak się jakoś dziwnie składa, że od roku 1989 zwykli obywatele na swoich reprezentantów wybierali ponadprzeciętnych egoistów o mniej niż przeciętnych horyzontach.
Co ciekawe, poparcie, jakie w referendum uzyskał akces do Unii, było znacząco wyższe od poparcia, jakie w referendum uzyskała Konstytucja. W referendum za wejściem do Unii opowiedziało się 77,45% głosujących przy frekwencji na poziomie 58,85%. To w sumie i tak nie oznaczało poparcia większości uprawnionych do głosowania, bo za akcesem opowiedziało się 45,6% uprawnionych, przeciw było 13,3%, a reszta nie raczyła zagłosować.
Z najnowszego sondażu IPSOS wynika, że 88% ankietowanych chce, by Polska została w UE. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że to tylko sondaż, jest to wynik niemal dwukrotnie wyższy od wyniku uzyskanego w referendum.
Dla porównania, w referendum konstytucyjnym frekwencja wyniosła niespełna 43%. Konstytucję poparło 53,45% głosujących, czyli zaledwie 22,9% uprawnionych do głosowania. Za wejściem do Unii opowiedziały się wszystkie z 17 województw, bo poparcie rozłożyło się mniej więcej równomiernie. Konstytucja nie miała tak dobrze, nie znalazła bowiem akceptacji w południowo-wschodniej Polsce. Przeciwko głosowały dzisiejsze województwa małopolskie, podkarpackie, lubelskie, podlaskie oraz – co może niektórych zaskoczy – pomorskie.
Mieliśmy i mamy unijny euroentuzjazm oraz konstytucyjny sceptycyzm, przynajmniej u obywateli, bo w klasie politycznej od zawsze dominuje sceptycyzm zarówno wobec Konstytucji, jak i wobec Unii. Nasza klasa polityczna, niestety, nigdy nie zdała do klasy następnej.
Po ogłoszeniu wewnątrztrybunałowych ustaleń jakoby nasza chata znowu była z kraja, zabrał głos premier Morawiecki. Napisał, że Unia to zbyt poważna wspólnota, by „przenosić ją w świat bajkowych opowieści”; „to miejsce obopólnych korzyści, ale również rzeczywistych wyzwań dla wszystkich krajów Unii. Wyzwań, do rozwiązywania których Polska musi stawać jako podmiot”. Polexit natomiast to „szkodliwy mit, którym opozycja zastępuje swój brak pomysłu na odpowiednią pozycję Polski w Europie”.
Bardzo nie lubię zgadzać się z premierem Morawieckim, ale tym zdaniem trafił w sedno. Ma – muszę przyznać – dobrego ghostwritera. Polscy politycy nie mają żadnego pomysłu na obecność Polski w Europie, nie licząc oczywiście koncepcji rechrystianizacji Europy (choć to bardziej chyba pomysł episkopatu). Od akcesu do Unii niemal wszyscy traktują tę wspólnotę może nie jak dojną krowę – bo sami jesteśmy przecież krajem mlekiem płynącym i kwotami mlecznymi – ale jak zaczarowany trzos, w którym nigdy nie brakuje dukatów, albo jak bankomat, do którego znaleźliśmy złotą kartę. Jeśli chodzi o wdrażanie unijnych standardów czy unijnego prawa, wleczemy się w samym ogonku ogonka. No, chyba że wprowadzane są przepisy korzystne dla rządu, wtedy następuje cudowne przyspieszenie.
Ratyfikacja traktatu lizbońskiego (tzw. traktatu reformującego Unię) też pokazała, że odstajemy od Europy. Tylko dwa kraje nie wprowadziły do obiegu prawnego Karty praw podstawowych. Jeden z nich, Wielka Brytania (a w zasadzie, jak sami mieszkańcy się zorientowali, Zjednoczone Królestwo) jest już poza Unią i nie wygląda ostatnio ani na wielką, ani na szczególnie zjednoczoną. Drugi z tych krajów, jak się pewnie orientujecie, to wielka i zjednoczona Rzeczpospolita Polska. Ironizowałem kiedyś, że oba kraje nie przyjęły Karty, bo zgodnie z nią obywatele krajów Unii mają prawo do „dobrej administracji”, czyli sprawnej, rzetelnej, opartej na przepisach prawa władzy politycznej. Rzeczywistość powoli odziera mnie z ironii. A ratyfikacja traktatu i wyłączenie z niego Karty praw podstawowych zaliczają się niewątpliwie do największych sukcesów ówczesnego premiera i prezydenta, czyli Donalda Tuska i Kaczyńskiego Lecha. Cokolwiek by powiedzieć o Lechu Kaczyńskim, to na pewno złożenie podpisu ratyfikującego traktat było rzeczą dobrą dla Polski. A wyłączenie z niego Karty praw podstawowych było rzeczą złą.
Manifestując w obronie polskiego członkostwa w Unii, ulegamy trochę iluzji, że samo bycie w Unii jest lekiem na całe zło. Przestrzegałem przed uleganiem temu złudzeniu, sam będąc euroentuzjastą i zwolennikiem integracji i federalizacji Europy. Niestety, wszystkie rządy po wejściu Polski do Unii były mniej lub bardziej eurosceptyczne. Grupowy interes „klasy politycznej” przeważał nad integracją europejską, bo ta nieuchronnie zmniejszała zakres woluntaryzmu władzy lokalnej. Miałkość intelektualna nie pozwala na kompensację utraty prestiżu poprzez współudział w rządzeniu Unią. Jak się okazuje, naszą najważniejszą tradycją polityczną jest zaściankowość. Nie udało nam się wnieść do Unii żadnej idei ani ciekawej propozycji. Inna sprawa, czy takowe w ogóle mieliśmy.
Epilog. Właśnie trwa rozprawa przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie wniesionej przez rządy Polski i Węgier kwestionujące tzw. mechanizm praworządności. Zapytajmy czysto hipotetycznie: gdyby TSUE wydał wyrok zgodny z życzeniem polskiego rządu, to co, tenże rząd też musiałby ów wyrok zignorować? Przecież wyroki TSUE naruszają polską suwerenność…
A organizacje głoszące faszystowskie hasła powinny zostać zdelegalizowane.
również na aristoskr.wordpress.com
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie