Ameryka była taka zawsze. Nie zawsze mówiła takim językiem a już na pewno nie zawsze w blasku fleszy. Europejscy politycy nie zawsze też spełniali amerykańskie życzenia. Wystarczy przywołać de Gaulle’a i jego linię polityczną, którą w zasadzie kontynuowali, lepiej lub gorzej kolejni Francuscy prezydenci.
Relacje Europejsko-Transatlantyckie wchodzą w nową fazę. To zawsze był skomplikowany związek oparty na dominacji amerykańskiej i milczącej zgodzie państw europejskich. Nowy ład ukształtował się po drugiej wojnie, gdy zwycięska Ameryka (Północna) przyjęła rolę światowego stabilizatora/żandarma. Była tym żandarmem aż do wietnamskiej katastrofy, oczywiści z punktu widzenia USA. Był to okres, w którym ewidentnie Stanom nie szło. Co prawda okopali się w Korei (Południowej) ale stracili Wietnam, Kubę, Kambodżę i Laos. Co prawda podbili Grenadę. Udało się to przy stosunku sił 5 : 1 na korzyść USA , które straciły przy tym 9 śmigłowców a 10 maszyn zostało uszkodzonych. Niekoniecznie przez obrońców wyspy. To było największe zwycięstwo Amerykanów w tamtym okresie.
Potem wydawało się, że wszystko idzie ku lepszemu. Wyścigu zbrojeń nie wytrzymał ZSRR i grzecznie upadł, tzn. rozpadł się na nierówne kawałki. USA uzyskały wielkie zwycięstwa pokonując Irak, Afganistan i doprowadzając do upadku Kadafiego w Libii. „Wybombardowały” Serbię. Okazało się, koncepcja prowadzenia wojny z początku XX wieku może być skuteczna. Oczywiście pod warunkiem wybrania właściwego kraju do bombardowania. Kraje Unii Europejskiej, która to w międzyczasie znacznie się powiększyła, akceptowały generalnie to buńczuczne, trochę brutalne przywództwo, szczególnie że jego ofiarami padały „kraje trzecie”. Kraje Europy albo akceptowały kłamstwa „irackie” albo udawały, że w nie wierzą. Elity milcząco zgadzały się na państwowy terroryzm USA, przetrzymywanie więźniów w Guantanamo i torturowanie „podejrzanych” w lokalnych placówkach poza terytorium USA. Amerykańskie administracje są wytrenowane w omijaniu wszelkich konwencji, omijały je też w Polsce.
Kiedy już wydawało się, że świat będzie miał jednego hegemona, pojawił się Trump i zarządził opuszczenie Afganistanu. Decyzję wykonał już niespodziewany następca Trumpa, Prezydent Biden. Mało brakowało, żeby skończyło się drugim Wietnamem. Choć w sumie skończyło się małym. Zdaje się, ze amerykańska armia „nie umie w ewakuację”. Talibowie otrzymali w spadku tyle sprzętu amerykańskiego, że długo nie będą musieli nic kupować.
Natomiast reszta świata jest obowiązana kupować amerykański sprzęt… przynajmniej zdaniem amerykańskich polityków. Wcale nie tylko tej administracji.
Tyle, że amerykański sprzęt może nagle przestać działać. Lokalne mocarstwa (mocarstewka) zdały sobie z tego sprawę najwcześniej. Pierwszy chyba Izrael, który jest największym na świecie odbiorcą amerykańskiej pomocy militarnej i największym importerem jej broni. Dziś Izrael, poza lotnictwem, jest w zasadzie samowystarczalny w kwestii uzbrojenia. W tym samym kierunku zmierza Turcja, która pracuje nawet nad własnym lotnictwem. Najmniej niezależna wydaje się być Europa, która choć posiada potencjał wytwórczy pozwalający na produkcję każdego rodzaju broni, do dziś nie była w stanie się porozumieć w kwestii ujednolicenia uzbrojenia i wspólnych zakupów.
Polska na tym tle wydaje się spełniać wszystkie życzenia USA. Kupujemy amerykańskie samoloty, choć bardziej odpowiadałyby naszym potrzebom europejskie Gripeny a przy pewnej rozrzutności Rafale czy Eurofigthery. PiS postanowił oprzeć naszą obronę o sprzęt koreański a nawet australijski. W ostateczności zakupy w Australii nie doszły do skutku ale staliśmy się chyba największym klientem Koreańczyków. W sytuacji zagrożenia w dostawach części zamiennych nawet Inpost nie pomoże. Rząd premiera Tuska wydaje się znów preferować zakupy w USA. Proponuję jednak się upewnić, czy działanie sprzętu nie będzie uzależnione od pewnej kombinacji znaków na tablecie Elona Muska.
Na zakończenie przywołam słowa autorytetu(tki?). Gazeta Wyborcza z dnia 8 marca zamieszcza duży tekst Anne Applebaum. Pisze w nim o odbiorze ostatnich spektakularnych działań amerykańskiej administracji. Z tekstu wynika, że autorka obracała się w środowisku entuzjastów „American dream”, którzy nagle zostali skonfrontowani z nową rzeczywistością.
Dorzucę więc jeszcze jedno rozczarowanie. Ameryka była taka zawsze. Nie zawsze mówiła takim językiem a już na pewno nie zawsze w blasku fleszy. Europejscy politycy nie zawsze też spełniali amerykańskie życzenia. Wystarczy przywołać de Gaulle’a i jego linię polityczną, którą w zasadzie kontynuowali, lepiej lub gorzej kolejni Francuscy prezydenci.
Jeśli naszym elitom nie zawsze pasuje Bonaparte, to przynajmniej powinni uczyć się od de Gaulle’a. Raczej nie od Leszka Millera.
również na aristoskr.wordpress.com
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR.