Pośród różnych pomysłów na zniszczenie systemu sądownictwa w Polsce pewną rolę odgrywała idea powołania ławników do Sądu Najwyższego (do dziś mam koszulkę z cytatem z kandydatki do tego urzędu: „Jeśli chodzi o prawo, to mogę doczytać”), a także utworzenia sądów pokoju, które zgodnie z zapowiedzią samego prezesa miały przypominać sądy pokoju jedynie z nazwy. Jak jednak ku swojej konsternacji odkryła obecna władza, jeżeli taki pomysł weźmie się na poważnie, wybory mogą się rzeczywiście skończyć wybraniem kogoś, a ów ktoś niekoniecznie będzie tym, kogo władza sobie życzy.
Władza zdobyła nowe doświadczenie z wybranymi właśnie ławnikami do Sądu Najwyższego. W znakomitej większości są to członkowie KOD. I władza zrozumiała: jeżeli wprowadzi się sądy pokoju i dopuści, by ich skład wybierano, to w mieście sędziami pokoju zostaną koderzy, a na wsi członkowie PSL. Dlatego sądy pokoju nie mogą być sądami pokoju. Na to zidentyfikowane przez lotnego ministra sprawiedliwości niebezpieczeństwo odpowiedź jest jedna: na końcu musi być KRS. KRS zapewni, że wybrani sędziowie pokoju będą pochodzili ze środowisk, które władza lubi. Wtedy dopiero można wykuć kompromis z Kukizem.
Ta historia ucierania się kompromisów w cuchnącym nieco łonie rządzących Polską przynosi jedną ważną informację: KOD jest organizacją, której władza naprawdę się boi. Od początku PiS-owskich rządów KOD jest ruchem, który nie pozwolił się tej władzy zalegalizować. I KOD ma wielki udział w tym, że w Polsce dyktatura się nie przyjęła. Szkoda, że czasem o tej wielkiej zasłudze KOD dla Polski musi nam przypominać Ziobro.
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie.