Tadeusz Żeleński „Boy” od urodzenia był nietypowy. A urodził się 21 grudnia roku 1874. Jego ojciec Władysław Żeleński, migrant zarobkowy z Galicji, przyjechał do Warszawy, gdzie znalazł pracę i żonę, Wandę Grabowską. Wrócił do Krakowa z doświadczeniem i rodziną, czyli żoną – notabene bliską przyjaciółką Narcyzy Żmichowskiej (Google wie, kto ona) – i trzema synami. Zamieszkał tuż przy granicy miasta (wtedy było to starorzecze Wisły) na ul. Św. Sebastiana.
Tam w domu otwartym ( Michał Bałucki kłania się nisko) dorastał Tadeusz, który nigdy – no, prawie nigdy – nie przestał być chłopcem. Nigdy nie miał dość życia i świata, i teatru. Dorastał razem z teatrem (teraz już Starym) i Młodą Polską. Ta Polska, najpierw Młoda, potem Odrodzona, naprawdę nigdy mu się nie podobała, choć obie darzył sentymentem. Zanim zdążył się ustatkować, przyszła Wielka Wojna (pierwsza), a on z tęsknoty za Francją i rozumem zaczął tłumaczyć francuskie myśli i sztuki na język polski, zaczynając od Balzaka („robię go w szalonym tempie, 20 tomów na rok wypadło. Na mózg bym dostarczył i więcej, tylko oczami nie wiem, czy nadążę…”). Tak tworzyła się Biblioteka Tłumaczeń Boya. W baraku z desek, na posterunku lekarskim, na dworcu kolejowym między torami. Pluskwy, dymiący piecyk, myszy, szczury – w takich warunkach powstawały tłumaczenia Rousseau i Pascala, Kartezjusza, Montaigne’a. Czterdzieści tomów wydano w latach 1914–1918. Potem Molier, De Marivaux , Racine , Beaumarchais (Wesele Figara), Diderot, Stendhal. To on (Boy) jest winny przełożenia Króla Ubu Jarre’ego oraz demoralizatorów w rodzaju Brantome’a, Gide’a, Villona. Tłumaczył też Monteskiusza, który raczej się u nas nie przyjął, i Pascala, podobno modnego ostatnio w warszawskich kręgach.
Tłumaczył i tłumaczył, wydawał i wydawał. Wydał cały posag żony, Zofii Pareńskiej, a raczej wydali go razem, bo Zofia była jego wspólniczką, redaktorką, wydawczynią bardziej niż żoną i kochanką. Życie wydawnicze prowadzili razem, osobiste zaś dosyć osobno.
Tadeusz tłumaczył i tłumaczył się z tego, że tłumaczy. Flirtował i pisał Flirty z Melpomeną, jeden za drugim: fascynującą kronikę polskiego teatru okresu międzywojnia – kiedy jeszcze nie było wiadomo, że to tylko międzywojnie. Zawsze był w coś zaangażowany: od opieki nad matkami (przecież był lekarzem, a krótko pediatrą), przez ruch świadomego macierzyństwa, aż do walki z karalnością aborcji.
Francuzi dali mu Legię Honorową. Gdy Józef Hen chciał napisać dla nich o Żeleńskim i Montaigne’u, francuski wydawca odpowiedział, że tłumacze ich nie interesują – jeśli któryś naród nie chce czytać Montaigne’a, niech nie czyta. W sumie racja. Jeśli ktoś nie chce czytać, niech nie czyta. Polacy więc generalnie nie czytają. Boy był innego zdania, chciał, by ludzie czytali, i to nie tylko jego przekłady. Jeździł z odczytami po Polsce. Przywoził Bibliotekę Boya. Miał wielbicieli i wielbicielki. Ale otrzymywał też pogróżki i obelgi niemal ze wszystkich stron. A za co? A za Dziewice konsystorskie. Proszę wybaczyć przydługą cytatę (a bibliotece Wolne Lektury wypłacę za to darowiznę, jak tylko pensja wpłynie na konto):
Sztuka (Katajewa) osnuta jest dokoła spraw małżeńskich. Dwie „zarejestrowane” pary okazują się niedobrane; sympatie czworga młodych – zamieszkałych w jednym pokoju – ciągną ku sobie na krzyż. Mimo że sytuacja jest jasna już z początkiem drugiego aktu, autor prowadzi ją przez szereg zawikłań, aż wreszcie brodaty komisarz rozcina sprawę, kojarząc na krzyż kochające się pary i mówiąc dobrodusznie: „No, kochajcie się i starajcie się nie robić głupstw… przynajmniej przez jakiś czas: od tego republika sowiecka nie zginie”.
… Mimo woli zastanawiamy się, jakby podobna sytuacja wyglądała u nas. Dawniej, byłaby w ogóle bez wyjścia. Gdyby miłość była serio, może by sobie ktoś w łeb strzelił albo by się utopił, w najlepszym razie byłoby czworo osób nieszczęśliwych.
A dziś? Dziś rozwiązanie jest u nas trojakie. Jeżeli małżonkowie nie mają pieniędzy, wówczas w ogóle są poza prawem, nie mają u nas prawa do niczego. Nie ma dla nich żadnego godziwego rozwiązania sytuacji. Jeżeli mają pieniądze na opłacenie adwokatów i kosztów, mogą, przy zmianie religii, przeprowadzić rozwody i „zarejestrować” się na nowo.
Jeżeli mają dużo pieniędzy, w takim razie mogą sobie oszczędzić zmiany religii. Wówczas, przy pomocy paru fałszywych świadków i fałszywych zeznań, popartych w potrzebie krzywoprzysięstwem za cichą zgodą organizatorów tej komedyjki, mogą po kilku latach mozołów uzyskać szczęśliwe unieważnienie małżeństwa.
„Dziś” Boya to rok 1929. W naszym „dziś” odbył się niedawno ślub kościelny dwóch konsystorskich dziewic z udziałem władz państwowych, jednego biskupa i prawie całej narodowej telewizji. Dziś życie jest tańsze, adwokaci też tańsi, a rozwód możliwy w Sądzie Okręgowym. Oczywiście tylko dla słabo wierzących. Nie wiem czy „otake” Polskę chodziło Boyowi, ale na pewno uznałby to za postęp. W stosunku do roku 1929.
Jedno się nie zmieniło – podobno. Boy pisał (tamże):
Chodzi o normalny prawie tok kościelnego unieważniania małżeństw za pomocą fałszywych świadectw i krzywoprzysięstwa. „Co do tych krzywoprzysięstw (pisze mi ktoś z Kresów), to mówił mi jeden adwokat, iż nawet jest tak utarte, że świadek krzywoprzysięga, a później tenże ksiądz spowiada go i rozgrzesza, nakazując przy tym odpowiednie zadośćuczynienie, tj. pokutę…”
Istotnie, kombinacja, o której sam Pascal nie pomyślał w swoich Prowincjałkach. Ale nie przypuszczam, aby to było tak powszechne. Zazwyczaj – przy wielkim aparacie – rzecz odbywa się delikatniej: świadka naprowadza się na to, co potrzeba, aby zaprzysiągł; kto inny konferuje ze świadkiem, kto inny odbiera przysięgę, może więc ją przyjąć z dobrą wiarą lub przynajmniej nie wchodząc w to bliżej; od kogo innego świadek dostaje pieniądze (o ile nie świadczy z przyjaźni lub z ludzkiego współczucia), sprawę zaś zbawienia duszy świadka zostawia się zwykle jego własnej trosce. Jeżeli chce, może się wyspowiadać; grzech się zmaże, a rozwód został.
Umyślnie mówię „rozwód”; mimo iż wiadomo, że rozwodu w Kościele katolickim nie ma, głos ludu nigdy inaczej nie mówi tylko „rozwód”. I w rezultacie, ma rację. Po prostu, skoro w małżeństwie jest żądanie rozwodu, szuka się nieformalności celem unieważnienia małżeństwa; nie kijem, to pałką, dla pacjenta wszystko jedno, jak się nazywa. Różnica jest ta, że gdy rozwód jest w zasadzie rzeczą rzetelną i poważną, unieważnienie bywa najczęściej dość gorszącą komedyjką.
Ślub konsystorskich dziewic, płci obojga, też może być niezłą komedyjką. Nawet jeśli nikt, włącznie z Prezesem Prezesów, nie poślizgnie się na skórce… A rozwód – pardon, unieważnienie – ważnej ważności, to rzecz ludzka i boska.
Gorzej, że Boy pisał też o rzeczach szatańskich. I w dodatku trochę po niemiecku:
Das grösste Verbrechen des Strafgesetzes – „największą zbrodnią prawa karnego” – nazwał niemiecki uczony paragraf obowiązujący dotąd we wszystkich prawie ustawodawstwach, a naznaczający ciężkie kary za przerwanie ciąży. Kary te grożą zarówno matce jak tym, którzy jej w przerwaniu ciąży pomagają. Równocześnie większość kryminologów stwierdza, że prawo to nie ma żadnego wpływu, że liczba sztucznych poronień wzrasta w ogromny sposób. Życie zawsze było w tej mierze silniejsze od ustaw i od sankcji karnych; tym bardziej okazuje się nim życie nowoczesne w tak zmienionych płynące warunkach. Toteż – stwierdzają to znowuż wszyscy jednogłośnie – paragraf ów jest martwą literą; okoliczności, w których prawo przychodzi do głosu, są znikomo rzadkie w stosunku do olbrzymiej ilości wypadków spełnianego przestępstwa. Zatem – powiedziałby ktoś – paragraf ten jest obojętny: skoro istnieje na papierze, ale się go nie stosuje, można go uważać za formę niewinnego moralnego protestu przeciw nagannym obyczajom? Niestety, tak nie jest; paragraf ten nie mający siły, aby coś pomóc, posiada olbrzymią moc, aby szkodzić. Przychodzi do głosu jedynie prawie w wypadkach śmierci matki; wówczas sroży się i sądzi; ale gdyby wejrzeć bliżej, ujrzałoby się, że najczęściej ta właśnie ustawa jest śmierci przyczyną. (Piekło kobiet – Warszawa 1929)
Największa zbrodnia prawa karnego ze wszystkich krajów Europy obowiązuje tylko na Malcie i w Watykanie. Restrykcyjne ograniczenia aborcji (małe zbrodnie) są w mocy tylko w Polsce, w księstwie Monako i w księstwie Lichtenstein. W sumie niektórzy też uważają Polskę za monarchię, i to raczej niekonstytucyjną. Czy Boy uznałby to za postęp, szczerze wątpię.
Kto wie, czy nie najbardziej drażliwe kwestie poruszał Boy w innym zbiorze tekstów. Choć zapewne jako niesłychanie taktowny i wyrozumiały krakowsko-warszawski inteligent ze starej (Liceum Nowodworskie) szkoły, nie użyłby publicznie osławionego słowa na „w”.
Za to jest cytata, ostatnia:
Nawet tam, gdzie kościół wchodzi w świeckie potrzeby obywateli, sposoby jego działania jakże są różne od sposobów państwa! Tak np. w palącej sprawie bezrobotnych kościół może się ograniczyć do zarządzenia mszy świętej na ich intencję; ale trudno sobie wyobrazić ministra skarbu, który by nakazał swoim urzędnikom trzydniowy post na intencję poprawy bilansu handlowego.
Rozbieżność tę najlepiej zilustruje pewne wspomnienie wyniesione z dawnych czasów, kiedy byłem lekarzem w szpitalu dla dzieci. W szpitalu tym mieściły się wszystkie oddziały, od chirurgii do chorób zakaźnych. Zmorą wiszącą wciąż nad szpitalem była obawa rozwleczenia infekcji. Zwłaszcza szkarlatyny, co było najczęstsze i najgroźniejsze. Istotnie, cóż okropniejszego dla lekarzy, którym rodzice oddali zdrowe dziecko dla jakiejś drobnej operacji — przepukliny lub skrzywionej nóżki — a które ginie, zaraziwszy się w szpitalu szkarlatyną! Toteż surowe przepisy obowiązywały zarówno lekarzy, jak służbę: lekarzom, którzy pracowali na oddziale zakaźnym, nie wolno było zachodzić na inne oddziały; służbie nie wolno było stykać się z resztą personelu.
Otóż przepisy te nie obejmowały tylko jednego czynnika: zakonnic. Siostry zakonne pielęgnujące chorych schodziły się – ze wszystkich oddziałów – po kilka razy dziennie w kaplicy na wspólne modlitwy, jak nakazywała ich reguła. Siostry nie nosiły kitlów płóciennych, bo tego nie przewidywała reguła; ba, reguła przepisywała, że ich suknie zakonne i cała odzież ma być wspólna! Siostry nie podlegały przepisom o dezynfekcji i antyseptyce.
W rezultacie mordercza szkarlatyna raz po raz wybuchała w szpitalu. Wówczas stary profesor wzywał podwładnych, mówił kazania, burczał, zrzędził; jednego tylko się nie poruszało: sprawy zakonnic. A kiedy który z młodych lekarzy o tym natrącił, profesor, wściekły, odwracał rozmowę. Wiedział, że tu nic nie zmieni, nie czuł w sobie energii do walki, jaką by trzeba podjąć, wolał o tym nie myśleć. Istotnie, cóż znaczyły dla sióstr jakieś nowinki nauki Pasteura wobec reguły, która wiodła się od przedwiecznych i świątobliwych założycieli zakonu.
Spójrzmy teraz na to z punktu sióstr; znam ten punkt widzenia dobrze, bo nieraz z nimi rozmawiałem. Zachorowanie dziecka na szkarlatynę było dla nich po prostu dopustem bożym; bez woli bożej nie nastąpiłoby; toteż na całą naszą antyseptyczną krzątaninę siostry patrzyły z politowaniem. Przypuszczać, że wspólna modlitwa sióstr może być rozsadnikiem zarazy, to trąciło bluźnierstwem. Skoro jedno lub drugie dziecko umarło, widać tak było trzeba dla dobra jego i jego rodziców; cóż zresztą mogło się trafić szczęśliwszego niewinnemu dziecku, niż umrzeć w chwili, gdy ma zapewnione niebo, nim doszło wieku niebezpieczeństw, które czyhają na duszę człowieka.
Oto credo, które siostrzyczki głosiły w całej naiwnej czystości. Ma ono swoją niezłomną logikę i swoje piękno, tylko jak je pogodzić z lekarskim – świeckim – przeznaczeniem szpitala? Toteż gdy te anioły czuwały przy zmarłym dziecku z oczami wpatrzonymi w niebo, nam lekarzom zdarzało się słyszeć z ust zrozpaczonych rodziców wyrzut: „Zbrodniarze!”.
Te siostrzyczki przychodzą mi na myśl nieraz, gdy czytam pewne dostojne orędzia w sprawach społeczno-lekarskich… (Nasi Okupanci – Warszawa 1932)
A pamiętam uchwałę Sejmu RP w sprawie modlitw o deszcz. To się nawet Boyowi nie śniło.
Smutno mi, Boyu… bez ciebie.
również na aristoskr.wordpress.com
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie KOD.