Wiceprokurator stanu wojennego był jak Talleyrand. Nie zmieniał poglądów. Zawsze służył autorytarnej władzy z oddaniem i bezwzględnością. Mogli to być komuniści, Kościół czy PiS. Za wierność swoim poglądom, a raczej po prostu za wierność, dostawał wprawdzie nagrody, na przykład medal wręczony przez komunistów za wzorową służbę w stanie wojennym, ale ostatecznie spotkała go ludzka niewdzięczność. Nie został posłem w najbardziej PiS‑owskim miejscu na ziemi. Na nic jego zasługi: udział w niszczeniu sądownictwa, obrócenie Sejmowej Komisji Sprawiedliwości w farsę, poniżanie w Sejmie rzecznika praw obywatelskich, nie mówiąc już o dawnych osiągnięciach: i tych ze stanu wojennego, i późniejszej obronie proboszcza z Tylawy. Nagle swoi go odrzucili. A przecież robił wszystko tak, jak kazał prezes. Był gotów zdeptać każdą demokratyczną wartość. Klęska wiceprokuratora jest znakiem nadziei. Pozwala nam nieco przychylniej popatrzeć na PiS‑owskich wyborców. Niekiedy kierują się przyzwoitością. Odrzucili symbol. Może to będzie przyczynek do refleksji dla posłów PiS‑u, może nasunie im się myśl, że jeśli się zatracą w służalczości, tłumiąc własne sumienie, to w końcu nawet słuchanie prezesa ich nie uratuje. I to jest optymistyczna lekcja z tych wyborów.
Porażka wiceprokuratora. Felieton Fryderyka Zolla (14)
Tekst wart skomentowania? Napisz do redakcji!