Ja wiem, że pan premier może (lub chce) myśleć, że wszyscy w Polsce marzą o podróży do Warszawy, ale przy tych cenach biletów kolejowych i tak nie wszystkich stać. Polacy – a przynajmniej duża ich część – chcieliby względnie tanio dojechać do pracy, a jeśli już do stolicy, to raczej stolicy powiatu lub województwa. Duża część Polski ma komunikację gorszą niż w czasach PRL-u, a ta często była jak w filmie „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. W ramach świętowania 22 lipca pasażerowie mogą sobie kupić (japońską) czekoladę od E. Wedla. Podwójnie gorzką.
PRL budował własną mitologię i kształtował politykę historyczną. Wybranie Lublina na miejsce inauguracji było oczywistym nawiązaniem do pierwszego rządu niepodległej Polski – rządu, który był skutecznie wymazywany przez całą II RP, tak jak współcześnie wymazywany jest cały okres PRL-u. Wyjątkiem jest pracujący w Waszyngtonie, a wcześniej w Londynie polski ekonomista Marcin Piątkowski. On stawia tezę, że okres PRL-u był okresem niespotykanego wcześniej rozwoju Polski, który można porównywać dopiero z okresem wzrostu gospodarczego po akcesji do Unii Europejskiej.
Tyle że te dwa procesy miały nieco inny przebieg i cele. Pierwszy był gigantyczną przebudową państwa zrujnowanego i (jeszcze przed wojną) słabo rozwiniętego, z prymitywnym często rolnictwem. W efekcie rozstrzygnięć powojennych najsłabiej rozwinięte obszary państwa zostały poza jego granicami. Industrializacja odbywała się kosztem wolniejszego wzrostu konsumpcji, bo opierała się wyłącznie na krajowych zasobach. W wielu dziedzinach rozwój, zwłaszcza technologiczny, nie dorównywał liderom światowym, ale oni wyprzedzali wiele państw, nie tylko z obozu wschodnioeuropejskiego. Były też dziedziny i firmy, dla których ten dystans nie był znaczny.
Po roku 1989 nastąpiła zapaść tym większa, im większa była stagnacja sektorowa w latach 1978–82. Zapaść tę pogłębiła polityka fiskalna, która sprawiła, że żadna działalność gospodarcza nie była opłacalna poza importem i przemytem, często będącymi tym samym.
Porównywanie inwestycji z czasów PRL-u do inwestycji z czasów PiS-u jest kompletnie bez sensu. Jedyną symboliczną inwestycją PRL-u była – o ironio – odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie. PiS w ciągu 8 lat, czyli prawie tylu, ile trwały rządy Edwarda Gierka, zakończyło jedynie budowę przekopu, którego wartość jest wbrew twierdzeniu entuzjastów wyłącznie symboliczna. PiS nie pozostawiło po sobie żadnej polityki gospodarczej czy przemysłowej, ale jedynie politykę historyczną. Nie wypracowało żadnej strategii rozwojowej. Trudno powiedzieć, czy bardziej nie chciało czy nie potrafiło, czy też nie uważało tego za istotne.
Koalicja 15 października nie przedstawiła do tej pory nawet zarysu żadnej ze strategii, co najwyżej koryguje szkice przedsięwzięć napoczętych przez PiS. I to, zdaniem ekspertów, koryguje w kierunku gorszym, niż proponowało PiS, co przecież nie jest takie łatwe.
Korekta zamierzeń kolejowych spotkała się z krytyką ekspertów kolejowych. O projekcie PiS-u też mówiono krytycznie, głównie odnosząc się do przeszacowanych i nierealistycznych założeń dla lotniska. Gorzej wygląda sprawa programu jądrowego. Nie widać ani przyspieszenia, ani planów budowy kolejnych elektrowni. Skąd weźmiemy prąd , zdaje się wiedzieć tylko wiatr. Nie będzie katastrofy, jeśli nic nie wyjdzie z programu szybkiej kolei, zwłaszcza gdy Tusk postanowił podwyższyć prędkość do 320 km. Wygląda na to, że nigdy szybką koleją nie jechał ani jej z bliska nie widział. A szkoda. Kolej taka funkcjonuje między Brukselą a Paryżem, choć prędkość przejazdowa nie jest zbyt duża: odległość 274 km pokonuje się w 90 minut. Ceny za to nie są wysokie, zaczynają się od 38 euro (cena z Trainline), czyli niespełna 170 PLN – tyle samo, ile za przejazd z Krakowa do Warszawy pociągiem Pendolino. Mamy zatem już europejskie pociągi i europejskie ceny. Żeby dogonić szybką kolej brukselsko-paryską, wystarczy odrobinę przyspieszyć pociągi – do deklarowanych 250 km na godzinę, co ma się stać niebawem. Tak więc lepiej efektywnie zająć się rozbudową innych połączeń kolejowych, szczególnie tych regionalnych. A jeśli ktoś chce zobaczyć superszybką kolej, może pojechać do Brukseli. Oczywiście nie koleją, bo to 1300 złotych, ale autobusem (firma znana redakcji) za jedyne 300 PLN.
Ja wiem, że pan premier może (lub chce) myśleć, że wszyscy w Polsce marzą o podróży do Warszawy, ale przy tych cenach biletów kolejowych i tak nie wszystkich stać. Polacy – a przynajmniej duża ich część – chcieliby względnie tanio dojechać do pracy, a jeśli już do stolicy, to raczej stolicy powiatu lub województwa. Duża część Polski ma komunikację gorszą niż w czasach PRL-u, a ta często była jak w filmie „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”. W ramach świętowania 22 lipca pasażerowie mogą sobie kupić (japońską) czekoladę od E. Wedla. Podwójnie gorzką.
również na aristoskr.wordpress.com
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR.