W pierwszym momencie, gdy usłyszałem o wyprawie Morawieckiego i Kaczyńskiego do Kijowa, uznałem, że to dobry krok, który symbolicznie wyraża bezwarunkowe wsparcie dla Ukrainy. Wątpliwości nasunęły się później.
Gdy w Kijowie przy dwóch mikrofonach stanęli premierzy Słowenii i Czech, a pomiędzy nimi przy jednym mikrofonie tłoczyli się przybysze z Polski, można było dostrzec, że z polskim państwem coś jest nie całkiem tak. Zbędność Kaczyńskiego wprost rzucała się w oczy. Inna scena z tej wyprawy: Kaczyński i Morawiecki wśród innych pochyleni nad mapą (zdjęcie memodajne, bo dla Kaczyńskiego mogłaby to być mapa czegokolwiek lub nawet plansza do gry), też świadczyła wymownie o głębokim procesie destrukcji w naszych strukturach władzy.
Przede wszystkim zaś Kaczyński publicznie zaproponował wprowadzenie do Ukrainy natowskich sił rozjemczych. Z pozoru należałoby nad tym nieuzgodnionym z nikim pseudoplanem przejść do porządku dziennego. Kaczyński równie dobrze mógłby ogłosić wyprawę na Marsa lub do wnętrza Ziemi – ot, rzecz całkowicie bez znaczenia. Skutkiem (jedynym konkretnym) jego propozycji było jednak istotne osłabienie pozycji naszego państwa, która rosła od początku wojny przede wszystkim dzięki postawie obywateli Polski i ich pomocy dla Ukrainy. W tym kontekście działania Kaczyńskiego tracą swój niewinny, memiczny charakter. Gdyby żołnierze NATO mieli być siłami rozjemczymi, NATO nie mogłoby wspierać Ukrainy. Gdyby siły rozjemcze miały rozdzielać walczące strony, oznaczałoby to petryfikację zdobyczy terytorialnych Rosji. I tu nasuwają się pytania o rolę Kaczyńskiego. Zgodnie z przychylną mu wykładnią, jest to zdezorientowany starszy pan, który chciałby chwalebnie zapisać się w historii. Odsunięty na boczny tor na skutek wydarzeń poza jego kontrolą, podskakuje żałośnie, krzycząc: „Tu jestem, tu jestem!”. I pewnie w tej wykładni jest wiele prawdy. Ogłoszenie planu, którego jedynym beneficjentem byłby Putin, można jednak interpretować zupełnie inaczej. Nic dziwnego, że tę propozycję wykpił prezydent Zełenski, mówiąc, że nie bardzo ją rozumie. Inni całkowicie ją zignorowali. Koszty dla międzynarodowej pozycji Polski już są widoczne.
Wojna w Ukrainie wynika z obsesji na własnym punkcie i z zadurzenia się w swoich historiozoficznych mrzonkach u człowieka rządzącego państwem, którego instytucje są zbyt słabe, aby te rojenia nie stały się realizowaną doktryną. PiS-owska walka z państwowymi instytucjami zmierzała do tego, by politykę Polski definiowały wizje starszego pana snute nad mapą albo nad planszą do gry – gry, której zasad sam gracz nie rozumie.
Wsparcie dla Ukrainy
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie.