Napięcie – zarówno na ulicach, jak i w Sejmie – sięga zenitu. Negatywne emocje podsycane przez polityków i media, ale też przez zwykłych ludzi, wywołują gwałtowne reakcje, czego codziennie jesteśmy świadkami. Obrazu dopełniają biegające po miastach bojówki i akty wandalizmu na tle epidemii COVID-19 i tysięcy zakażonych. A można się obawiać, że to dopiero początek polskiego dramatu.
Aktualna sytuacja to nie tylko skutek czwartkowego orzeczenia. Głęboki konflikt społeczny trwa od lat – nie od pięciu, ale znacznie dłużej. Jego powody są doskonale znane, zdiagnozowane i opisane. Pozamykaliśmy się w bańkach, w których jakoś nam się funkcjonuje, bo dookoła sami swoi. W rzeczywistości tworzymy dwa różne plemiona, które ze sobą walczą, nie rozumieją się nawzajem i boją się jedno drugiego. Słychać to wyraźnie w wypowiedziach z ostatnich dni. Dodajmy do tego socjotechnikę, wykorzystanie mediów, w tym mediów społecznościowych, czarny PR i propagandę stosowaną przez wszystkie strony. Jak to się skończy? Czy podobnie jak w roku 1981 (co sugestywnie pokazała Monika Jaruzelska) czy raczej jak w roku 1989?
Kto w Polsce zawiódł, kto doprowadził do tego stanu? Obie strony obwiniają się nawzajem od lat, przekonując same siebie i ugruntowując nienawiść do przeciwnika, przez co jeszcze mocniej okopują się na swoich pozycjach. Nie możemy ciągnąć tego dłużej. Grozi nam wybuch przemocy aż do rozlewu bratniej krwi. Stanowcze nie dla wojny Polaków z Polakami – czy to słownej, czy to fizycznej! Czas na spokojne rozliczenia jeszcze nadejdzie.
Naszą rolą – naukowców, uniwersytetów, światłych, a nie zacietrzewionych hierarchów Kościołów (nie tylko katolickiego), przedstawicieli strony społecznej – jest stworzenie ram przyszłej wspólnej Polski. W pewnym momencie powinniśmy doprosić polityków, ale nie jako gospodarzy. To nasz, a nie ich, kraj.
Prosty powrót do tego, co było, jest niemożliwy. Zabezpieczenia konstytucyjne okazały się niewystarczające. Tak, nawołuję do okrągłego stołu. Dochodzimy do ściany. Co światlejsi przedstawiciele władzy też zaczynają to dostrzegać. Eskalacja nienawiści nie przyniesie nikomu zwycięstwa, a jeżeli już, to na krótko. Jeżeli wygrają oni, my będziemy ofiarami, a jeżeli my, ofiarą padną oni. A potem co – zamiana miejsc?
Musimy pilnie i wspólnie przeciwstawić się pandemii. Stworzyć nowe podwaliny gospodarcze, bo nadchodzący kryzys mnóstwo zmieni. Obmyśleć inne sposoby redystrybucji dóbr, bo dotychczasowy już nie działa. Zacznijmy pilnie tworzyć Polskę dla młodego pokolenia, które ma takie same prawo jak polscy emeryci, by czuć się dobrze w swoim kraju. To samo prawo przysługuje zarówno wierzącym (i nie tylko katolikom), jak i niewierzącym. Nie ma powrotu do tego, co było. A jak pokazuje ulica, nie ma też zgody na to, co jest.
Na koniec nieco osobiście. Jestem po wielu spotkaniach z ludźmi po obu stronach barykady. Dużo emocji, bojowy nastrój. Ale po dłuższej rozmowie, autentycznej, bez złości, za każdym razem dochodzimy do konsensusu – trudnego, nieoczywistego, ale konsensusu. I co najważniejsze, rozstajemy się przyjaźnie.
Jeżeli nie wyjdziemy ze swoich baniek i nie zaczniemy szczerej, merytorycznej rozmowy, a nie tylko przekonywania do swoich racji, źle się to wszystko skończy. Czy od wykrzykiwania na ulicy: „**** ***” albo nazywania posłów przestępcami coś się w Polsce poprawi? Czy może tylko przez chwilę będziemy się ekscytować „małym zwycięstwem”, przeżywanym tysiąckrotnie w każdej bańce? Czy kolejny obśmiewający mem coś zmieni?
Quo vadis, Polsko? To nasz kraj. Nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy dla siebie wrogami. Żyjemy tu wszyscy – kibice, ich partnerki, moi przerażeni rodzice, którzy boją się koronawirusa i martwią się autem zdemolowanym podczas wczorajszej manifestacji, oraz moi synowie, solidaryzujący się z młodzieżą na ulicach. My wszyscy jesteśmy Polską.
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie KOD.