Naprawdę, nie chcę teraz dyskutować o momencie powstawania życia, o granicach władzy i woli. To strasznie ważne, ale nie.
To, co się dzieje teraz na ulicach, jest przepiękne – nie tylko estetycznie. Powinniśmy być przeszczęśliwi, bo wzrost świadomości obywatelskiej, bo wspólnota, bo zaangażowanie, bo ludzie w każdym wieku, obu płci, z dużych i maleńkich miejscowości.
Wpadliśmy w emocjonalny wir, w którym wściekłość miesza się z zachwytem, udręczenie i bezradność z energią rozbudzonego poczucia sprawczości.
A jednak ktoś zaraz wypuści wodę z tej wanny.
Jesteśmy w środku (a niewykluczone, że na początku) największego kryzysu gospodarczo-cywilizacyjnego od czasów II wojny światowej. Wiosną w przerażeniu oglądaliśmy apokaliptyczne obrazy śmierci na włoskich ulicach, potem amerykańskie masowe groby. A potem przestaliśmy je oglądać, wyszliśmy na słońce.
Jak myślicie, ile tygodni przed nami, zanim na parkingach przed naszymi szpitalami będą umierali ludzie? Albo we własnych domach, nie mogąc doczekać się karetki? Bo że liczymy ten czas w tygodniach, nie ulega wątpliwości.
Zło rządu, który nam niemiłościwie panuje, jest dla mnie od początku nieprzeniknionym konglomeratem ignorancji, pazerności i resentymentu. Ale całkowity brak odpowiedzialności i wyobraźni, jaki teraz się uwidocznił, jest porażający. Jarosław Kaczyński poświęci wszystko dla władzy i forsowania archaicznej wizji świata proponowanej przez jego potężnego wyborczego sojusznika, polski Kościół.
Chciałabym krzyczeć dobrze znane od wielu dni: I wish I could abort my government!
Chciałabym krzyczeć z całych sił, żeby to się dokonało jak najszybciej, bo każdy dzień tej władzy to rozkład i smród.
Ale nadchodzi przerażająca konstatacja, że w tej chwili jest już na to za późno.
Felieton jest wyrazem opinii autorki. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie KOD.