20.07.2020
Od piątku w Radzie Unii Europejskiej w Brukseli odbywa się szczyt UE. Nie jest to szczyt byle jaki, bo 27 zebranych liderów państw i rządów próbuje uzgodnić warunki budżetu na lata 2021–2027. Poza „standardowym” budżetem ponad jednego biliona euro Unia da nam (lub pożyczy na preferencyjnych warunkach) część z dodatkowych 750 miliardów przewidzianych w ramach funduszu odbudowy po pandemii COVID-19. Piszę „Unia da” nie bez kozery: co bardziej zorientowani w ekonomii zaraz podniosą larum (a ci oczytani zacytują Margaret Thatcher lub Churchilla), że przecież żadna władza nie ma własnych pieniędzy i żeby coś nam dać, musi najpierw nam zabrać. Rzecz w tym, że Unia nie zabiera ani nie daje wszystkim po równo. W latach 2014–2020 Polska nie tylko była największym beneficjentem netto, otrzymując prawie 9 miliardów euro (po odjęciu tego, co wpłaciła), ale jest teraz na ponad dwa razy większym (!) plusie niż druga pod tym względem Grecja. Największymi płatnikami (czyli tymi, którzy skończyli na minusie) są Niemcy i Wielka Brytania (ci pierwsi ze stratą około 11 miliardów, ponad dwa razy większą niż Brytyjczycy). Wszystkie pieniądze przyznane nam od 2014 roku mieszczą się więc w kwocie, którą do budżetu Unii włożyły w tym okresie te straszne Niemcy. Można powiedzieć w uproszczeniu, że Unia działa na podobieństwo Robin Hooda – zabiera bogatym Niemcom i daje biednym Polakom. Albo jeszcze ciekawiej: jeśli przyjąć teorię, że wszystkim kieruje Berlin, to owi źli Niemcy zabierają sobie, żeby dawać nam! Aż dziw, że PiS nie ubrało tego jeszcze w narrację wywalczonych przez siebie reparacji…
W poprzednim felietonie [link] pisałem, że Unia zamierza powiązać dalsze wypłaty z przestrzeganiem zasad, na które, przystępując do niej, wyraziliśmy zgodę. Tłumaczyłem, dlaczego jest w naszym interesie, by tak się stało. Jeśli chcemy, by te środki wydawano zgodnie z przeznaczeniem – czyli na inwestycje, drogi, wsparcie dla rolników, a teraz odbudowę gospodarki po koronawirusie – to powinno nam też zależeć na funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości, który tego przypilnuje. W przeciwnym razie pieniądze z kieszeni obywateli UE mogą trafić do kieszeni rządzących (albo ich kolegów, instruktorów narciarstwa) i nikt z tym nic nie zrobi, bo sądy będą tymże rządzącym podlegały.
Jak można było się spodziewać, na przeszkodzie uchwaleniu budżetu na takich zasadach stanęli premierzy Orban i Morawiecki. Ten pierwszy, nie owijając w bawełnę, w swoich „poprawkach” zwyczajnie wykreślił odpowiednie zapisy. W kluczowym fragmencie zastosował zaś znany nam dobrze mechanizm „lub czasopisma” – zmienił dwa słowa: „kwalifikowaną większość” zastąpił „jednomyślnością” w głosowaniu – by zapewnić sobie możliwość zawetowania nieprzychylnych wobec niego decyzji Unii (czyli tak jak to jest w aktualnie toczącym się postępowaniu w sprawie naruszenia praworządności z art. 7 TSUE). Nasz premier natomiast ogłosił, że na powiązanie funduszy z praworządnością Polska nie może się zgodzić. Trudno tu nie zapytać o powód tego sprzeciwu, bo przecież według pasków „Wiadomości” i każdego polityka obozu rządzącego „praworządność w Polsce ma się świetnie”!
Morawiecki, jakby przewidując to pytanie, w swoim oświadczeniu zawarł od razu uzasadnienie: związek taki byłby narzędziem „w rękach silniejszych państw, które mogą w każdym momencie zacząć szantażować inne państwa”. Zastanówmy się: „silniejsze państwa”, zapewne Niemcy, Wielka Brytania i Francja, czyli trzech największych płatników netto w Unii, po szesnastu latach dawania nam swoich pieniędzy – i tuż po tym, gdy zdecydowały się przekazać nam kolejne – ma nagle zacząć nas szantażować? Skoro te państwa są tak skąpe, czemu w ogóle chcą nam te fundusze dawać? I czemu dawały je nam do tej pory? Czyżby aż taką radość czerpały z naszego członkostwa w założonym przez siebie klubie, że pragną nas zatrzymać za wszelką cenę? Nie, panie Morawiecki. Im po prostu kończy się do nas cierpliwość. Nie muszą nas jednak szantażować, bo występując z unijnego systemu prawnego przez nierespektowanie wyroków TSUE, już jedną nogą jesteśmy poza Unią. Unia, która mimo to chce nas wspierać, powinna więc być dla pana jak prezes dla Andrzeja Dudy: cokolwiek panu podsunie, powinien pan podpisać z uśmiechem na ustach. Jesteśmy wszak jak dorosły syn, który żyje na koszt rodziców, dostaje kieszonkowe, po czym robi awanturę, kiedy rodzice proszą, żeby dbał o porządek w swoim pokoju (albo chociaż nie oddawał kieszonkowego koledze, instruktorowi narciarstwa – przepraszam, musiałem).
Napiszę na koniec coś niepopularnego, czego nie powie żaden polityk, ale co pojawia się już u sfrustrowanych wyborczym wynikiem komentatorów: niech Unia zakręci nam kurek chociaż na trochę. Niech wyborcy Dudy – w większości mieszkańcy wsi – stracą dotacje z tej „wyimaginowanej wspólnoty, niedającej żadnych korzyści”. Niech wrócą granice i cła uniemożliwiające im eksport produktów do naszego największego odbiorcy, czyli Niemiec, które w ubiegłym roku zapłaciły nam za towary 65 miliardów euro. Ciekawe, czy wobec pustki w portfelu unijna wspólnota będzie nadal wyimaginowana i zdolna co najwyżej do szantażowania nas za brak praworządności, która przecież ma się u nas tak świetnie.
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie KOD.