W lokalnych grach o tron odbywa się gdzieniegdzie druga i ostatnia tura. Jest o co walczyć, choć może nie tyle o pieniądze, ile o władzę i prestiż. Jaka gmina, taki tron. Ci, którym się wydaje, że się znają, mówią, że tron warszawski to przepustka do walki o wielki pałac z żyrandolami. Rzeczywistość nie całkiem to potwierdza. Co prawda, dwóch prezydentów Polski rządziło wcześniej stolicą, ale dwóch nią nie rządziło, a piąty, Wałęsa, nie rządził wcześniej niczym, za to – jak twierdzą złośliwcy, czyli ci, którzy się znają – potem też nie.
Ale wracajmy do gmin, a w zasadzie do tych gmin, które są miastami. Ważne dożynki – pardon, dogrywki – odbędą się w tę niedzielę we Wrocławiu, Poznaniu, Gdyni, Rzeszowie, Częstochowie i Stołeczno-Królewsko-Cesarskim Mieście Krakowie.
W Poznaniu i Rzeszowie, jak się wydaje, nie będzie niespodzianki. W Gdyni sensacja goni sensację. Najpierw do drugiej tury nie wszedł wieczny prezydent, najbardziej niezależny z niezależnych, założyciel Ruchu Stu, ojciec prezydentury Lecha Wałęsy: Wojciech Szczurek. Nikt nie spodziewał się tej porażki, a przecież powinni się jej spodziewać wszyscy. Szczurek upadł tak jak lotnisko w Gdyni. Niespodzianką jest też to, kto będzie walczył o tron po Szczurku. Aleksandra Kosiorek, radczyni i współwłaścicielka kancelarii prawnej. Była jedną z organizatorek protestów przed sądami i liderką Strajku Kobiet w Gdyni. Jest również aktywną członkinią stowarzyszenia Prawniczki ProAbo, które pisze o sobie w ten sposób: „Jesteśmy prawniczkami i opowiadamy się za zapewnieniem powszechnego dostępu do przerywania ciąży” (za „Gazetą Wyborczą”). Kosiorek zatem to całkowite przeciwieństwo dotychczasowego prezydenta. Jej rywalem jest szef radnych PO popierany przez Lewicę i Zielonych. I tu kolejna niespodzianka: sondaż „Gazety Wyborczej” daje Kosiorek przewagę 46% do 21%. Sprawa mogłaby się wydawać już rozstrzygnięta, jednak ⅓ ankietowanych jeszcze nie dokonała wyboru. Przegrana Kosiorek byłaby więc niespodzianką, ale – jak okazuje się – Gdynia jest miastem niespodzianek.
O wiele zabawniej kształtuje się sytuacja we Wrocławiu. Tu zaskakujący splot wydarzeń miał miejsce jeszcze przed pierwszą turą. Donald Tusk oficjalnie udzielił poparcia urzędującemu Jackowi Sutrykowi, ignorując kandydata lokalnych struktur PO. W drugiej turze Sutryk zmierzy się z kandydatką Trzeciej Drogi, która nieoczekiwanie wyprzedziła kandydata PiS‑u, i to pomimo postępowań prokuratorskich dotyczących kilkorga członków jej najbliższej rodziny. Tuż przed wyborami dwa sondaże dają sprzeczne wyniki: ten na zlecenie „Gazety Wyborczej” zapowiada zwycięstwo Sutryka, a ten zlecony przez portal TuWrocław.com przewiduje zwycięstwo pani Bodnar. Niedzielny wieczór we Wrocławiu będzie pełen napięcia.
W Częstochowie prof. Flis przyznaje większe szanse prezydentowi Matyjaszczykowi niż jego przeciwnikowi z PiS‑u. Do zwycięstwa wystarczy namówienie choćby części pozostałych wyborców paktu senackiego.
Na koniec zostawiam miasto cesarsko-królewskie. Tegoroczne wybory samorządowe były – nie tylko zresztą w Krakowie – najbardziej upolitycznione ze wszystkich dotychczasowych. Oczywiście, im większe miasto, tym bardziej to widać. W Krakowie po rezygnacji konsekwentnie bezpartyjnego Jacka Majchrowskiego do walki o sukcesję przystąpiło czterech kandydatów partyjnych lub koalicyjnych i dwóch startujących z własnych komitetów, z tym że jeden z nich, Andrzej Kulig, popierany był przez ustępującego prezydenta. Sondaże, choć nie wszystkie, wyglądały wiarygodnie: dawały pierwsze miejsce Łukaszowi Gibale, prowadzącemu dziesięcioletnią krucjato-kampanię przeciwko Jackowi Majchrowskiemu. Gibała w zasadzie każdą kwestię zaczynał i kończył słowami „Jacek Majchrowski musi odejść”. Gdy prezydent odszedł, pierwsza tura wyborów pokazała, że argumentów na pierwsze miejsce nie starczyło. Z przewagą prawie 10% zwyciężył kandydat (wielo)partyjny Aleksander Miszalski.
No i zaczął się kocioł. Już wcześniej doszło do pęknięcia w lokalnej lewicy, bo Partia Razem wystartowała razem z Łukaszem Gibałą, postanawiając zapewne, że tym razem zaskoczy PO z prawej strony. Nowa Lewica wynegocjowała start z KO i jej kandydatem, czyli trochę osobno i trochę razem. Trudno powiedzieć, na ile wsparcie Razem podziałało, bo listy kandydatów do rady miasta przedstawione przez komitet Gibały zyskały dużo mniej głosów, 46 tysięcy (15,56%), niż sam kandydat na prezydenta – niespełna 80 tysięcy (26,7%). Listy KO zebrały tymczasem 118 tysięcy (40,11%), a Aleksander Miszalski 110 tysięcy (37,2%). W tym wypadku różnica jest niewielka i możliwe są nawet rezerwy na drugą turę jeszcze w samym elektoracie KO. Dodatkowo do wzięcia (hipotetycznie) są głosujący na Rafała Komarewicza i Andrzeja Kuliga, razem około 30 tysięcy wyborców, którzy raczej nie zdecydują się na poparcie osoby będącej w trwałym konflikcie z ich kandydatami. Gdyby zaś wszyscy wyborcy PiS‑u posłuchali apelu partii i zagłosowali na Gibałę, siły mogłyby być wyrównane. Wygląda na to, że o ostatecznym wyniku wyborów zadecydują w takim samym stopniu głosujący, jak i niegłosujący.
Co istotne, kampania przeplatana szarym i czarnym PR-em mogła tak samo zachęcić, jak i zniechęcić do kandydatów. Więcej piruetów musiał wykręcać w niej Gibała, zabiegając o głosy PiS‑u, a jednocześnie od PiS‑u się odcinając. Wyborcom tej partii też nie ma czego zazdrościć, bo namawia się ich do głosowania na kandydata ideologicznie im obcego, wywodzącego się z Ruchu Palikota (czyli zamiast na rodzinę Radia Maryja, na rodzinę Gibałów), a jak pamiętamy, Palikot wyszedł z PO, bo partia ta była zbyt mało liberalna zarówno gospodarczo, jak i światopoglądowo.
Wybory w Polsce nie należą do łatwych. Rzadko jednak się zdarza, że aż taki wpływ na wyniki mogą mieć rodziny kandydatów. I nie tylko Marianna Schreiber.
również na aristoskr.wordpress.com
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR.