W piątek wyruszyliśmy z Saszą do Lwowa – Sasza wielkim VW crafterem, ja o wiele mniejszym oplem zafirą. Właściwie nie miałem jechać, ale jeden samochód nie pomieścił darów przekazanych przez Jewish Community Center we współpracy z paniami Jolą Kozioł i Switłaną Sawicką z pałacu w Paszkówce oraz firmę M. Klein & Co. z Nowego Yorku, przede wszystkim ciepłej odzieży, środków higienicznych (dostarczonych przez American Airlines) i świec okopowych, a także otrzymanych od Pawła Czuka z firmy Blitzmann Technologies wojskowych apteczek, samogotujących się zup i plastrów na oparzenia oraz udostępnionych przez senatora Bogdana Klicha ubrań cywilnych. Wypełniliśmy formularze „Help for Ukraine” i pojechaliśmy do Budomierza.
Ukraina zajmuje w moim sercu wyjątkowe miejsce i ilekroć wyruszam w tamtą stronę, ogarnia mnie wzruszenie. Granica między Polską a Ukrainą dostarcza jednak szczególnych przeżyć, zwłaszcza gdy przewozi się towary, nawet jeśli są teoretycznie uprzywilejowaną pomocą humanitarną. Budomierz to przejście graniczne przeznaczone właśnie do ekspediowania takiej pomocy. O naszym transporcie poinformowałem odpowiedzialnego za tę dziedzinę pana majora, niezwykle życzliwego wobec wsparcia dla Ukrainy. Jako pomoc humanitarna mogliśmy ominąć ciągnącą się w nieskończoność kolejkę i wydawało się, że wszystko pójdzie gładko.
Skierowano nas do ważenia. Stało tam kilka samochodów i nie działo się nic. Pokój celnika był pusty. We Lwowie czekała na nas ekipa pod wodzą adwokata Witalija Prusa oraz Natalii Hliborob z Uniwersytetu Lwowskiego, wykonujących na miejscu ogromną pracę logistyczną. A tu mijał czas, robiło się ciemno, coraz bardziej dokuczało zimno. Czekający marzli i klęli pod nosem; z Saszą jechała jego żona i malutkie dzieci. Po mniej więcej trzech godzinach pojawił się sympatyczny młody celnik. Pokazałem mu formularze „Help for Ukraine” i po upływie kolejnej godziny byliśmy zważeni. Nic z tego wprawdzie nie wynikało, ale jakoś było lżej na sercu. Celnik przeprowadził nas obok kolejki do jeszcze jednej kontroli celnej. Zacząłem burczeć, że to wszystko trwa chyba nieco za długo. Bardzo miłe panie celniczki wyjaśniły, że nic nie poradzą, bo jest ich o wiele za mało. W końcu podniósł się szlaban i znaleźliśmy się po stronie ukraińskiej.
Dostaliśmy tu do wypełnienia kolejne formularze w języku ukraińskim i angielskim, odbite na jakimś powielaczu z czcionką mniejszą niż 10. Wysilaliśmy nasze niemłode oczy, żeby odczytać i uzupełnić dokumenty – bez światła, stolika, długopisu. W końcu udało się, zanieśliśmy formularze do pani celniczki. Usłyszeliśmy, że są wypełnione nieprawidłowo: nie napisaliśmy, ile wieziemy paczek. Nie napisaliśmy, bo nie znaliśmy ich dokładnej liczby. Wymyśliliśmy więc liczbę ad hoc. To i tak nie miało znaczenia, istotne było wypełnienie rubryczek. Niestety celniczka oświadczyła, że właśnie kończy się jej zmiana, a następna będzie za dwie godziny, i zamknęła okienko. Obok siedział celnik, ale też nie chciał nas przyjąć, bo i jemu kończyła się zmiana (a następna za dwie godziny).
Nie wytrzymałem i wybuchnąłem. Powiedziałem – czego zwykle nie robię – że jestem profesorem prawa i od roku codziennie zajmuję się transportami jako woluntariusz. Że ten transport jest potrzebny żołnierzom w Bachmucie, a my bez sensu sterczymy tu już od sześciu godzin. Sasza przestraszył się mojego tonu i zaczął przepraszać celnika. Ten wykrył kolejny błąd w dokumentacji: należało wypełnić osobny formularz dla każdego z naszych beneficjentów, a mieliśmy ich trzech. Wykreśliliśmy zatem dwóch; było to bez znaczenia, chodziło tylko o dokument. Celnik przepisał wszystko do komputera. W końcu dostaliśmy ostatnią pieczątkę i miłe słowa „z Bogiem!” i wjechaliśmy do pogrążonej w mroku mojej ukochanej Ukrainy.
Taka organizacja konwojów humanitarnych jest po prostu niedopuszczalna. Dlaczego nie można elektronicznie wypełnić formularzy celnych w domu, tak jak polski dokument „Help for Ukraine”? Dlaczego nie uzgodniono jednego formularza polsko-ukraińskiego? Transporty humanitarne są na granicy traktowane nieco lepiej niż transporty komercyjne, ale i tak oznacza to wielogodzinne oczekiwanie, zwłaszcza że nie przygotowano osobnych pasów ruchu. Wolontariusze poświęcają swój wolny czas, odrywając się od codziennych zajęć. Prośby o wsparcie płyną nieustannie z różnych jednostek wojskowych w Ukrainie. Ich realizacja łącznie z zapewnieniem finansowania to tygodnie ciężkiej pracy i ogromnego zaangażowania wielu ludzi. Rządzący z polskiej i ukraińskiej strony powinni to jakoś ogarnąć. Procedury na przejściu granicznym sprawiają wrażenie, jakby ktoś celowo chciał zniechęcić wolontariuszy. Nie damy się. Ale czy musimy przechodzić przez to w ten sposób?
Felieton jest wyrazem opinii autora. Nie prezentuje stanowiska ZR Małopolskie.