Nie wiem, co lepsze: opowieści Morawieckiego o tym, jak własnymi rękoma Polskę budował, czy występy Kaczyńskiego, który bez żadnego trybu wrzeszczy coś odrealnionego na mównicy. Czyżbym trafiła do jakiejś innej krainy – krainy z baśni o demokracji à la PiS i o groźnym złu w postaci Tuska? Czy to typowe, gdy mali dyktatorzy tracą kontrolę nad swoim władztwem? A może po prostu jest jeszcze dużo do zrobienia, żeby nam świateł chanukowych – symbolu pokoju – nie gaszono prostacko gaśnicą…
Ostatnio takie cuda działy się w parlamencie, że naprawdę nie wiem, co lepsze: exposé premiera Morawieckiego czy sejmowe pytania do Donalda Tuska. W jednym i drugim przypadku można było doznać oczarowania, o ile nie zaczadzenia, a może nawet przegrzania. Oto bowiem się okazało, że Morawiecki z Kaczyńskim i spółką z o.o. zwaną partią PiS ni mniej, ni więcej tylko stworzyli Polskę. Przed epoką PiS-u nie było państwa, było tylko zdziczenie obyczajów, dziwny ustrój i dziwne rządy, a właściwie nie-rządy, ale gdy nastał miłościwie nam panujący Kaczyński i jego rycerze koryta+, wszystko się poukładało. Z tej perspektywy nie zaskakuje płaczliwy, budzący wyrzuty sumienia, zawodzący ton tak-jakby-pytań kierowanych w Sejmie do Donalda Tuska. Wiadomo wszak nie od dziś, że Unia Europejska na czele ze złymi Niemcami, zdeprawowanym Francuzami, lewacką propagandą, elgiebetem i genderem czyha na biedną Polskę, a Tusk reprezentuje całą tę zachodnią zgniliznę. Może więc słusznie chłopcy i dziewczynki z jedynej moralnej, oświeconej ostoi Polski i polskości zaczęli płakać na mównicy Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. A mieli nad czym płakać, oj, mieli! Już nikt głosu opozycji nie odbiera, już się nowy rząd szykuje – o zgrozo, nie ich, a przecież zasada demokracji kaczej jest prosta: my przy korycie – dobrze, kto inny u rządów – zło, zło wcielone!
Ostatnio takie cuda w parlamencie się dzieją, że naprawdę nie wiem już nic o demokracji. Przez ostatnich osiem lat demokracja polegała na tym, że jedynie słusznie rządzący wychodzili na mównicę, mówili swoje, kłaniali się wielkiemu małemu człowiekowi, a potem przegłosowywali bez żadnego trybu, bez żadnego prawa, choćby w nocy to, co akurat przyśniło się na Nowogrodzkiej. A tu od paru dni, od paru tygodni jest jakoś inaczej. Nie ma już barierek, nie ma już zasieków, parlament dla obywateli, debaty, rozmowy, nikt nikomu mikrofonu nie wyłącza. Dziwne, prawda? Bardzo szybko można się odzwyczaić od demokratycznego trybu.
Ostatnio takie cuda w parlamencie się dzieją, że nie sposób to przemilczeć. Rząd powołany przez złotoustego, nie-kłamliwego Morawieckiego dziwnym trafem nie zdobył zaufania większości parlamentarnej. PiS w szoku. Jak to? Przecież wygrali! A jednak jakoś nie… Ciekawe, że po latach deprecjacji, upokarzania, instrumentalizacji kobiet nagle sobie o kobietach przypomniano. W rządzie Morawieckiego kobiety miały słuszną reprezentację. Nagle Morawiecki i spółka nie mogli bez nich wyobrazić sobie rządzenia. Czyli jak trzeba marionetek, to kobiety są dobre, a jak trzeba było podejmować prawdziwe decyzje, to kobiet jakoś zabrakło. To zresztą nie jest tylko cecha PiS-u. Tak naprawdę we współczesnym społeczeństwie zachodnim kobiety mają prawa głównie na papierze. Syndrom Matyldy czy wyznaczanie kobietom zadań odpowiedzialnych, ale często niemożliwych do zrealizowania to standard. Potem można pytać, dlaczego kobiety nie wykorzystały swojej szansy, dlaczego sprostały wyzwaniu. To, co zrobił Morawiecki, to nic innego jak typowe szowinistyczne zagrywki. Teraz można krzyczeć, że zły Tusk i jeszcze gorsza Platforma (chociaż kto gorszy, tego nie wie nikt) rozwiązali wspaniały rząd pełen kobiet. Można z uśmieszkiem opowiadać, że kobiety sobie nie poradziły: gdy w rządzie większość kobiet, to rząd upada. I tyle nam zostaje po tych oświeconych rządach małego wielkiego człowieka i jego spółki z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością.
W Sejmie cuda. Oto mamy nowy rząd. Czekaliśmy na demokrację, walczyliśmy o demokrację, tęskniliśmy za demokracją i oto jest. Wywalczona przez nas, zbudowana przez nas, wybrana przez nas – obywateli i obywatelki tego kraju. Wczoraj przegłosowano skład rządu, dzisiaj go zaprzysiężono. Wreszcie mamy nową, demokratyczną Polskę. Nie oznacza to jednak, że jest już całkiem bezpiecznie. Nie oznacza to, że mamy przestać patrzyć rządzącym na ręce. Musimy zrobić wszystko, by kacze towarzystwo się nie powtórzyło. Pełzająca dyktatura wcale nie odeszła do lamusa. Historia już nieraz pokazała, a i niejeden filozof przestrzegał, że demokracja jest krucha, bardzo łatwo ją stracić, bardzo łatwo ją przegłosować.
Cieszmy się więc, że wróciła demokracja, a równocześnie pamiętajmy o pełzającej dyktaturze. Ona nie zniknęła. Siedzi w ławach sejmowych. Gasi świece chanukowe, rzuca oszczerstwa, stawia złośliwe pytania, upokarza. Zapamiętajmy, co zrobił poseł Braun. Był to nie tylko gest nienawiści, nie tylko antyżydowska demonstracja, szowinizm kulturowy, ale zło, które przyczajone czeka, żeby jeszcze raz podpalić nasz kraj. Ktoś wybrał posła Brauna, ktoś inny chciał go mieć w swojej partii. Ktoś po tym geście wandalizmu zapewne poczuł się szczęśliwy. Zapamiętajmy brutalny atak na kulturę żydowską i jej święto dokonany w polskim parlamencie. To dla nas ostrzeżenie i zobowiązanie: jeszcze bardzo dużo mamy do zrobienia. Demokracji nie wystarczy raz wygrać, trzeba ciągle jej się uczyć, ciągle o nią dbać. Światełka chanukowe niech nam płoną.
Felieton jest wyrazem opinii autorki. Nie prezentuje stanowiska ZR.